Stuknęła się kieliszkiem, ale upiła tylko mały łyczek i odstawiła na półeczkę.
– W tym niewiarygodnym dniu spełniania nieprawdopodobnego pora na następne marzenie – powiedziała. – Rysuj ten akt. Może być tak? – Uniosła ramiona w górę i wypięła się, opierając o ścianę i półkę w boazerii.
Niewiele z tego rysowania wychodziło. Janusz kreślił, mazał. Martini na przemian z Żytnią, na dodatek pite za szybko, odebrało pewność ręce i ostrość widzenia oku. Jej cierpły zbyt mocno zaplecione nogi.
– Co sądzisz o mojej figurze?
– Masz niezwykłe piersi.
– Opadły po dziecku.
Znów mały piorun.
– Ale zawsze były za długie i za chude. – Wydęła wargi. – Nawet dziesięć lat temu.
– Świetnie wychodzą na rysunku.
– Rzeczywiście chciałeś mnie rysować? Wtedy i teraz…?
– Wtedy chciałem się z tobą ożenić, a teraz pewnie nic z tego rysowania nie wyjdzie, bo im bardziej próbuję wpatrywać się w ciebie…
– …Tym bardziej rośnie ochota, aby odłożyć szkicownik i rozpleść mój kwiat lotosu – z uśmiechem dokończyła za niego.
Przysłonił się ręką.
– To najwspanialszy dzień od lat. Zupełnie różny od innych. Jestem dziś bliski szczęścia – powiedział.
– No tak, pan urzędnik bankowy wypadł ze schematu. Nie pracuje jak wół, to znaczy, jak co dzień. – Oglądała swoje paznokcie. Były długie, chociaż foremne; nie malowała ich.
– Ale w świetnym stylu wypadłem z tego schematu – uśmiechnął się zbójecko. Wypiął pierś i napiął mięśnie brzucha. Muskulatura wprawdzie podupadła, ale nie było jeszcze całkiem źle.
– Zadzwoń do domu. Dowiesz się, jak sobie radzą bez ciebie – zaproponowała. W jej oczach igrały promyki zachodzącego słońca.
– Do domu? Kompletnie bez sensu. Przecież mieszkam sam. Nikt nie odbierze.
– Nigdy nie dzwoniłeś, wiedząc, że nikt nie odbierze…?
– Nigdy. Po co?
– Ja właściwie też nie. To zadzwoń.
Machnął ręką i uśmiechnął się. Wziął ze stolika aparat. Zero, miejski i domowy.
Zaćwierkało międzymiastową. Następnie rozległ się sygnał. Po pierwszym chciał odłożyć.
– Zaczekaj na cztery dzwonki – powiedziała Maryla.
W trakcie czwartego sygnału ktoś podniósł słuchawkę.
– Tak, słucham. Kto dzwoni? – rozległ się niski, kobiecy głos.
Właściwie nie było to nieprawdopodobne. Jeden klucz awaryjnie trzymał sąsiad, chociaż nie zdarzyło się, aby z niego kiedykolwiek skorzystał.
– Janusz – odpowiedział.
– To dobrze. Nie zastałam cię tu. Gdzie teraz jesteś?
Januszowi kojarzył się ten głos z kimś z banku. Na pewno jakaś pilna sprawa, dlatego szukają go wieczorem.
– W Paportnej. Zajazd Pod Turem czy jakoś tak.
– Dobrze. To znajdę cię tam.
– A właściwie kto mówi? – spytał wreszcie.
– Śmierć.
Zakopane, marzec 1997
Trzeba przejść groblą
I.
„Nie mogę uwolnić się od tego natrętnego dźwięku, sygnału karetki", pomyślał M. Podskoki ambulansu na wybojach już odpłynęły w niepamięć. Uśmiechnął się do swojej myśli.
Karetka gnała po trawnikach i nierównych chodniczkach rozległego blokowiska. Nie był to reanimacyjny mikrobus, lecz mała jednostka transportowa o twardych resorach; szybko zorientowali się w sytuacji, kierowca włączył koguta.
– Zmień pan kwalifikację na wypadek – sanitariusz rzucił do niego. Przyśpieszyli, rezygnując z kluczenia w pajęczynie dróżek osiedlowych. Bezpański pies pierzchnął spod kół.
Ojciec leżał nieruchomo, zakutany po szyję. Na głowę wciśnięto mu starą wełnianą czapkę narciarską z pomponem. Tylko taką udało się odnaleźć w jego zagraconym, zaniedbanym mieszkaniu. Ojciec od lat mieszkał samotnie. Mimo trzech prób, z żadną kobietą nie zdołał związać się na dłuższy czas.
Póki nie włączono sygnału karetki, M. słyszał chrapliwy oddech Ojca. Teraz trzymał w dłoni jego dłoń. Czuł, jak on leciutko odwzajemnia uścisk.
Zaraz za osiedlem skończyła się droga, ląd urwał się pionowym klifem. Gdzieś w dole, w mroku, leniwe, smoliste fale uderzały w plażę z czarnego piasku.
„Żeby tylko kierowca nie zauważył braku drogi", pomyślał M.
Zanim kierowca zdążył się zorientować, szczęśliwie dotarli na klinikę.
Ojciec leżał nieruchomo, tylko słaby uścisk dłoni upewniał, że jeszcze żyje. M. siedział obok łóżka szpitalnego, patrząc na Ojca. Czekał, obserwował. Nie należało spodziewać się szczególnej aktywności lekarza. Przyjechali przecież w niedzielę, a tu nie było ostrego dyżuru.
Na sąsiednich łóżkach tkwiło kilka nieruchomych ciał. Spod kołder zwisały worki nylonowe zbierające mocz. Leżący przy drzwiach sąsiad o zapadniętych powiekach, policzkach i wargach, oraz opadłej szczęce, bez wątpienia był trupem. Na kołdrze ułożono jego bladą rękę – widać było na niej karminowe plamy opadowe. Ktoś uniósł zwisające bezwładnie ramię martwego i ujawnił znamię śmierci.
Leżący bliżej pacjent miał wbitą głęboko w gardło półprzeźroczystą plastikową rurkę, oczodoły niknęły w cieniu, jakby oczy mu wyjęto. Też nie poruszył się ani razu. „Ten może być żywy", pomyślał M. „Wargi i policzki się zapadły, bo wyjęto mu sztuczną szczękę. Gałki oczne ma, tylko że są małe, starcze". W rurce usuwającej wydzieliny chorego regularnie podnosił się i opadał poziom brunatnej cieczy. „Oddycha", ucieszył się M„ chociaż pierś chorego nie unosiła się.
Na łóżku obok Ojca leżała na wznak ciemnowłosa kobieta w nieokreślonym wieku. Do pasa przykryto ją prześcieradłem. Na piersi założono jej elektrody elektrokardiografu. Wyglądała znacznie lepiej niż pacjenci na łóżkach przy drzwiach. Mimo woskowej, żółtej cery nadającej jej wygląd posągu, można było powiedzieć, że kobieta jest piękna. Miodowy monitor pokazywał fluktuującą krzywą. Regularnie pykał głośnik.
„Jak można było tak ustawić łóżka", pomyślał M. „Przecież pielęgniarki muszą kluczyć między nimi". Gdy przechodził obok ciemnowłosej, jej spojrzenie śledziło go spod wpółprzymkniętych powiek. Teraz nieruchomo patrzyła w sufit.
– Łełełełe – powiedział Ojciec.
M. lekko poprawił jego głowę.
Ojciec spojrzał sennie. Jego powieki nie chciały się unosić.
M, nachylił się. Ojciec był silnym krótkowidzem. Odpowiedział mu spojrzeniem przestraszonego dziecka.
– Poznajesz mnie?
Ojciec skinął potakująco oczyma, ale zaraz je zamknął. Zaczął regularnie, cicho oddychać. Usnął.
„Będzie dobrze", pomyślał M. Przez chwilę zamierzał wyjść po lekarza, aby powiedzieć, że Ojciec odzyskał świadomość. Po namyśle zrezygnował – przecież korytarz mógł być niezmierzoną rozpadliną. Zawsze trzeba wiedzieć, co aktualnie wolno zrobić. Przynajmniej pielęgniarki krzątały się w dyżurce, widocznej z sali chorych przez oszkloną ścianę. Jedna przeglądała jakieś wykazy, druga popijała herbatę. Co jakiś czas zamieniały się miejscami i czynnościami. Nie rozmawiały ze sobą.
Wystarczało spojrzeć w innym kierunku, by twarz pielęgniarki bezpowrotnie uciekła z pamięci. Nawet gdy celowo się im przypatrywał, a następnie przymykał oczy, nic w głowie nie zostawało.
W kącie pokoju salowa prześcielała łóżko chorego o opuchłych jak walce nogach i rękach szczelnie owiniętych bandażem. Również jej twarz nie znajdowała miejsca w pamięci.
Ktoś zaciągnął suwak zamka przed oczyma M. We wnętrzu czarnego plastikowego worka zapanowała całkowita ciemność.