– Tylko że… – Olegoff zawahał się i urwał. – Tylko że ta osoba będzie w znacznie gorszym stanie niż ja… Czy zdołasz to wytrzymać? – zatroskał się.
– Wytrzymałem już wiele, no nie?
– Dobrze.
– Powiedz mi w zamian, co z twoim policzkiem? Odkleiła się dekoracja?
– Nie. To się ukonstytuowało. Możesz myśleć, że się zgoiło. To wynik naszej wczorajszej rozmowy. To może by tak zdjęcie na koszt firmy, co?
– Dobra, usiądź na tamtym krześle, Oleg.
XIII
Na zdjęciu Olega widniał wyraźny zarys szkieletu ludzkiego, tym bardziej makabryczny, że z gałkami oczu w oczodołach.
– Uee… Ale potwór – mruknął T., oglądając odbitkę. – Aleś to odstawił, Lutek. Rysowałeś na kliszy, nie? Albo na odbitce, co nie?
– No… – L. wykonał nieokreślony ruch ręką, który w zasadzie miał potwierdzić domysł T.
– Poślij to na jakiś konkurs, wyszło świetnie sugestywnie.
– Zastanowię się. Chociaż może popracuję nad tym jeszcze… Wtedy właśnie, niestety, Olegoff wszedł do zakładu fotograficznego; L. przyjaźnie uśmiechnął się do niego i skinął dłonią. T. odwrócił się.
– Ten cholerny kościotrup przylazł tu! – wrzasnął. Olegoff, spłoszony, zmył się.
– Też to widziałeś, Lutek? Jak zamykało drzwi? – gorączkował się T.
– Klient zajrzał – mruknął L. – Ale wrzasnąłeś tak głośno, że pewnie nieprędko wróci. – Nie zapiłeś wczoraj sprawy, co? Stary?…
– Trochę, ale nie tyle, żeby… – urwał T. Nadal trzymał w ręku odbitkę. – Niech to cholera weźmie! Pierniczę! Prowadź tę firmę sam, nie muszę tutaj aż tak często przyjeżdżać.
– Pewnie, że nie. Chociaż mógłbyś czasem odwiedzić wspólnika.
Gdy Olegoff zajrzał drugi raz, wieczorem, obaj uśmiali się.
– To ty widzisz mnie zwyczajnie. Inni widzą właśnie coś w rodzaju makabrycznego kościotrupa – powiedział Olegoff.
– Powiedz szczerze, to coś niedobrego ze mną?
– Nie, właśnie nie. Dzięki tobie widać chociaż kościotrupa. Bez twojej pomocy nie byłoby nawet kościotrupa. Dlatego jesteś tak ważny dla mnie…
– Bo przeszedłem „próbę kota”… – L. łypnął nieufnie.
– Żebyś wiedział.
– Co dzisiaj nowego?
– Nie pomógłbyś jeszcze komuś innemu? – pobladła twarz Olegoffa wyrażała kompletną niepewność. Czarne włosy okalały blade, spocone czoło.
– Pora się ostrzyc, Olegoff. Masz za długie kudły – mruknął L.
– W porządku. Postaram się. To co z tą drugą osobą? – rzucił niepewnie.
– Słuchaj, stary – L. był pewny siebie, jak nigdy dotąd. – Przychodzisz codziennie, mówisz, że bajdurzenie ze mną ci pomaga, a dla innych wyglądasz jak kościotrup z jajkami na twardo w oczodołach, i jeszcze…
– Na każdym z tych jajek jest kropla budyniu czekoladowego… – przerwał Olegoff.
– Co?
– No, mam ciemne oczy.
– No tak! – L. machnął ręką. – I jeszcze chcesz mi sprowadzić drugiego takiego… kogoś. Bądźże przytomny.
– Cholera – westchnął Olegoff. – Wiedziałem.
– CO wiedziałeś? – parsknął L. – Oczywiście, niech przyjdzie z tobą. Tobie pomagam, jak twierdzisz, to czemu nie mogę pomóc i temu drugiemu? Wygląda jeszcze gorzej? Może jajka na miękko wylewają mu się z oczodołów, co?
– Cholerny dupek z ciebie, – palnął Olegoff, a L. po raz pierwszy dojrzał jasny błysk w jego ciemnych oczach. – Ależ ty potrafisz tłamsić innych, kiedy już wyleziesz z tego swojego prywatnego stłamszenia.
– Trupy i duchy tłamszę? – przyciął L.
– Trupy i duchy.
– A ty nie pomyślałeś, że ja się tego po prostu cholernie boję? Tej obłażącej skóry, tych kościotrupów na kliszach? I tego, jak temu skurwielowi T. gały wyłażą na wierzch ze strachu, kiedy na ciebie patrzy? Po prostu jestem blisko granicy wytrzymałości swoich nerwów i dlatego zachowuję się jak dupek.
– Przepraszam.
– Dobrze już. Oczywiście, sprowadź tego swojego kolegę.
– Będzie wyglądać naprawdę źle, licz się z tym.
XIV
To nie potrafiło się nawet ruszać. Ot, leżało pod murem zakładu. L. musiał wyjść na ulicę za Olegoffem, żeby zgodnie z obietnicą patrzeć na to. Brunatna, rozlazła masa, słabo przypominająca swym zarysem leżącego człowieka. Olegoff badawczo przyglądał się L.
– Możesz tego dotknąć? – zapytał. L. wzdrygnął się.
– Brzydzę się tego i boję.
– Bać się nie musisz. Gwarantuję ci.
– Przecież policja zarzuci mi, że dotykałem tego. Jeszcze mnie oskarżą.
– Nikt tego nie widzi oprócz nas.
– I mnie – odezwał się przechodzący, starszy mężczyzna.
L. gwałtownie się odwrócił. Dostrzegł we wzroku nieznajomego tę samą pustkę i mętność, co zwykle w oczach Olegoffa tę samą ubogą mimikę twarzy i automatyzm ruchów.
– Stefan – przedstawił, się nieznajomy. L. skinął głową.
– On też jest blady, jak ja – Oleg wskazał na niego dłonią.
– Przecież widzę.
– To świetnie – Oleg uśmiechnął się.
– Dobrze pan robi – powiedział blady nieznajomy. – To jest dobre. Dobrze dla niej.
– Ach! – L. machnął ręką. – A czy mogę ubrać rękawiczkę? – zapytał, cofając się jednocześnie.
– Nie, chyba nie – zawahał się Olegoff. – Chociaż spróbuj. Może też działać. Zupełnie nie wiem.
– A powinienem dotknąć dłonią?
– Tak, wtedy na pewno będzie dobrze.
Przemógł się i położył dłoń na masie przypominającej fakturą zbutwiałe drewno zmieszane z błotem. Nawet nie była lepka. Jeśli odczuł jakieś ciepło czy kontakt, to było uczucie intensywnością równe temu, jakie odczuwa brydżysta od swoich kart w dłoni, gdy spodziewa się, że przyniosą mu dograną, choć licytacja jeszcze się nie rozpoczęła.
Olegoff uśmiechnął się.
– Wiesz, wystarczy. Tu chodziło głównie o twoją akceptację, a nie o czas.
– Gdzie Stefan?
– Poszedł sobie.
– Zniknął?
– Bez sensu. Możesz go widzieć albo nie, ale znikania i pojawiania się nie ma.
Później L. długo mył dłonie. Następnie przetarł je starannie watką umoczoną w spirytusie salicylowym i znowu mył.
– Kim ty w ogóle jesteś, że każesz mi to robić? – rzucił do siedzącego Olegoffa. – Jakie moce tu się rozpętują?
– Nie jestem diabłem. Staram się go unikać, jeśli mogę.
– To: dlaczego się tu do nas – z powrotem przepychacie – ty, Stefan, to pod ścianą?
– Tak ma być.
– Robi się ze mnie cholerne medium, czy co?
– Nie. Nic z tych rzeczy. Jeśli przez medium rozumiesz kogoś, kto może kontaktować was z nami, to nie. Na razie nie mogę powiedzieć ci więcej. Pójdę sobie już.
– L. nie pytał nawet, czy Olegoff powróci, bo był pewien, że będzie wracał, dopóki L. nie zareaguje strachem czy niepowstrzymaną odrazą.
– Czy Poczwarniak mógłby wrócić? Polubiłem go – rzucił za wychodzącym Olegoffem.
XV
Przez dwa kolejne dni Olegoff nie pojawił się. Wrócił natomiast Poczwarniak. Kocia obecność umilała długie godziny samotności w ciemni. Ale ta mała, kudłata radość nie była obecnie najważniejsza.
Najważniejsze stały się wyprawy przed drzwi zakładu fotograficznego, pod ścianę sąsiedniego budynku, ledwo dwadzieścia kilka metrów. Z początku rzadko, a potem coraz częściej, wykorzystując każdą przerwę w pracy, wychodził ku kupie czy stercie, czy pryzmie – jak najlepiej to nazwać – i kładł na tym czymś dłoń, tak jak polecił Olegoff.
Potem kładł dłoń tam, gdzie wyodrębniała się wypukłość głowy, potem na białej czaszce.
Ten powstały szkielet był zbyt czysty, jakiś taki jasny, przypominał bardziej model anatomiczny niż doczesne szczątki. Nie zburzyło tego wrażenia, kiedy po jego kolejnej wizycie kości okazały się powiązane chrzestnymi więzadłami i zaznaczyły się torebki stawowe.
To był zbyt nierealny proces, by się go bać, zbyt widowiskowy. To, co się odtwarzało, było na każdym etapie perfekcyjne, skończone; bez cieknącej krwi czy ran albo limfy.
Po dwóch dniach szkielet obrócił w stronę L. puste oczodoły. To było nieracjonalne, a przynajmniej tak wtedy pomyślał L., bo włókna mięśniowe oplatające szyję były nieliczne i cienkie jak tasiemki.