Литмир - Электронная Библиотека
A
A

L. parsknął śmiechem.

– Przestań pan robić sobie jaja. Nabrał mnie pan skutecznie. Powtarzamy zdjęcie?

– Rozsądniej będzie mi uwierzyć. Niby skąd wiedziałem o pańskim niewidzialnym kocie?

– T. mógł panu powiedzieć. Mógł podsłuchać moje monologi w ciemni.

– Nie potrafię rozsypać się na zawołanie. Zresztą, nie chcę. Może pan powtórzyć zdjęcia. Przekona się pan, że znowu nic nie wyjdzie, chociaż bardzo bym chciał, żeby cokolwiek jednak się na nich pojawiło.

– Dobrze. Powtórzmy zdjęcia.

– Tak będzie najlepiej. Przyjdę jutro. Może jednak potraktuje mnie pan poważniej.

Zdjęcia znów nie udały się. L. zrobił duże powiększenie, 24 na 30, i starannie obejrzał. Nic. Jasne tło o nieznacznie zmieniającym się zaszarzeniu. Tylko wylazło ziarno, chociaż dość przyjemne, ostre. Ale przy tej skali powiększenia musi być widoczne.

Olegoff przyszedł po południu. Wyglądał jeszcze gorzej niż wczoraj. Jedną dłonią zasłaniał policzek, drugą trzymał w kieszeni.

– – I co? – zaczął bez zbędnych wstępów.

L. przyniósł z zaplecza, wielką odbitkę i położył ją na biurku.

– Nic. Proszę uważnie to obejrzeć – pochylił się nad arkuszem. – Widać wyraźnie poprawnie naświetlone tło. Jedyne niejednorodności to ziarno.

– Przekonał się pan?

– W zasadzie…

– Mogę zrobić bardziej sugestywną demonstrację, ale nie wiem, czy pan wytrzyma… – mówił niepewnie Olegoff. Jego spojrzeniu brakowało nieodłącznego blasku, nawet pojedynczych błysków.

– To znaczy?

– Paskudnie schodzi mi skóra z policzka. To jest przykry widok. Zresztą, z lewej dłoni też… Może tę dłoń lepiej pan zniesie, co?

L. nie wiedział, co odpowiedzieć, wykonał tylko jakiś niewyraźny gest.

Olegoff wy ciągnął przed siebie dłoń, grzbietem do góry. Cały grzbiet dłoni pokrywała rozległa rana: skóra odchodziła, zawijając się na brzegach jak odklejona kartka papieru. Spod niej wyzierały ścięgna i żyły, niektóre z nich też zwisały jak frędzle.

– Ooch! – wzdrygnął się L. – To przecież trzeba opatrzyć.

– Nie trzeba. Nie widzi pan, że krew nie cieknie?… Rzeczywiście, rozchylona rana wyglądała jak model anatomiczny czy zakonserwowany preparat. Właśnie krwi brakowało.

– Twarz wygląda podobnie – powiedział Olegoff ośmielony spokojem L.

Odsłonił prawy policzek.

– O, nie – L. pokiwał głową.

Olegoff miał paskudnie rozkwaszoną twarz. Ledwie trzymająca się skóra odsłaniała blade mięśnie, a nawet widoczne spomiędzy nich, pokryte brązowymi plamami zęby.

– Dalej pan myśli, że robię sobie jaja? – rzucił kwaśno Olegoff, ale szybko podtrzymał dłonią odrywający się płat skóry na policzku. Starannie przygładził ranę, a następnie równie starannie przyklepał rozłażącą się rękę.

– Mógł pan wyrwać się z dermatologii – L. spojrzał na niego badawczo. – Taką ranę nie jest trudno ucharakteryzować.

Olegoff zniechęcony pokiwał głową.

– To prawda, konsekwentny sceptycyzm jest w stanie podważyć bardzo wiele. Czyżbym właśnie przez to przegrał? – mruknął. – Jednak, czy nie za wiele tych koincydencji? – dorzucił.

– To prawda, wiele. W takim razie dlaczego pan przyszedł, skoro zdjęcia i tak nie mogły się udać?

– Przeszedł pan „próbę kota”, a to, czy wyjdę na zdjęciu, miało akurat dla mnie znaczenie. To też test.

– Przeszedłem „próbę kota”?

– Tak. Kot Poczwarot był próbą, próbą odporności psychicznej… No, wie pan, przydatności dla nas…

– To jest jakaś organizacja? Wywiad?

„- Aaa… Bez sensu – żachnął się Olegoff i zaraz przygładził odstającą skórę. – „Próba kota” miała pokazać, na ile histerycznie reaguje pan na takie sytuacje.

– Wielu ludzi poddaje się „próbie kota”? – Obecnie coraz więcej.

– Fotografów? – uśmiechnął się L.

– Nie. Wielu ludzi zaraz po zbudzeniu ma wrażenie, że na szyi przysiadł mu kot, nieznany i przez to groźny, gotowy podrapać twarz. To jest właśnie ich próba. Zwykle są przerażeni, pocą się. Po sekundzie obecność kota znika, przegrali swą próbę.

– Poczwarniak dopiero po jakimś czasie zaczął przyłazić do mnie do łóżka i drzemać przy mojej twarzy.

– Właśnie dlatego, że pracuje pan w „zupełnej ciemności, poradziłem Poczwarniakowi, żeby spróbował inaczej.

– Jest tylko jeden taki kot?… – Nie.

Olegoff nieoczekiwanie ożywił się, nawet uśmiechnął. Jeszcze raz energicznie przygładził przerażająco uszkodzony policzek i dłoń.

– Bardzo panu dziękuję, L. – powiedział życzliwie.

– Za co?

– Tak po prostu. Chce się panu ze mną rozmawiać, z takim monstrum.

– Chcę w zamian więcej wiedzieć – L. nie dodał złośliwie, że lepsze takie towarzystwo niż żadne.

– Dobrze. Tak – Olegoff zamyślił się. – Ale to wymaga czasu. Stopniowo. Czy mogę przyjść znowu?

– Pewnie. Możemy przejść na ty? Oczywiście, bez brudzia. Nigdy nie byłem na ty z duchem… – L. wpadł w dobry humor.

– Raczej – z trupem… No, może z trupem – duchem. Oczywiście. Oleg. Ale bez uścisku dłoni, wolę ja wziąć ze sobą…

– Pewnie – odetchnął L., uświadomiwszy sobie możliwe konsekwencje swojej propozycji. – Lutek – skinął głową.

– Wiem od kota. Do jutra – jeszcze raz przygładził skórę na policzku.

XI

Zamknięcie się w skorupie samotności jest zabiegiem może pożytecznym, ale bardzo podatnym na zniszczenie przez otaczający świat. Wystarczyły dwie wizyty tajemniczego Olegoffa, by przez cały wieczór L. rozmyślał, co przyniesie trzecia.

– Słuchaj Lutek – powiedział rano właściciel. – Mam dla ciebie propozycję – popchnął palcem w jego stronę puszkę piwa. Pierwszą od czasu, kiedy L, został przez niego zatrudniony.

– Oo! W godzinach pracy? – L. uśmiechnął się, ale skwapliwie otworzył piwo. Przyjemne syknięcie uczyniło rozmowę milszą.

– Tak… – T. skwitował uwagę L. – Roboty tu coraz mniej. Chcę, żebyś kierował tym punktem – nawiązał. – Rozumiesz? – Wszystko: przyjmowanie klientów, robota, zbieranie forsy, prowadzenie księgi rachunkowej. Jak będę zadowolony, to – wspólnictwa jak się wykopyrtniesz, to zwijasz ten punkt. Idziesz na to?

– A mam to wybór?

– Ha, ha, ha… Lubię ten pragmatyzm… – zarechotał T. – Ten sceptycyzm, kompletną niewiarę i nieufność.

Tym razem zachichotał L.

– Gdzie tam. Mam bardzo dużo wiary – trząsł się ze śmiechu, aż pryskało piwo.

T. spojrzał na niego poważnie.

– To co, zgadzasz się?

– Tak. Przecież to jedyny sensowny wybór.

– To chlapiemy – T. wyciągnął puszkę w jego stronę.

– Chlapiemy – L. stuknął swoją, aż plusnęło.

– Chlapiemy i spisujemy.

XII

Olegoff przyszedł w świetnym nastroju: mimo bladości był wesoły, rozmowny. Upiorna rana na policzku zgoiła się od wczoraj. Lewa dłoń też wyglądała bez zarzutu.

– Zrobisz mi zdjęcie? – zaczął. – Dzisiaj jestem w świetnej formie. Na pewno coś wyjdzie na zdjęciu.

– Dobrze… dobrze… Może byś zaczął płacić za te swoje nieudane podobizny?

– Czyżbyś został wspólnikiem tej firmy? – Olegoff spojrzał z ukosa.

– Właśnie.

– Gratuluję.

– Nie ma czego. Interes i tak zdycha.

– Ale jednak. W moich stronach jedyną firmą to była karczma.

– Przynajmniej dochodowa. Bo jeść trzeba, tyłka korkiem nie zabijesz.

– Nie całkiem. Można prawie nie jeść… – powiedział Olegoff. – Ale nie chcę wspominać moich stron.

L. nie przestał sortować odbitek. Rozdzielał je do małych kopertek.

– Tylko ty masz pecha i nie wychodzisz na zdjęciach – rzucił do Olegoffa.

– Nie tylko ja. Nie przeszkadzam dzisiaj?. – dodał po chwili, widząc, że L. nie przerywa pracy.

– Oczywiście, że nie. Lubię prowadzić te dziwne rozmowy. Słuchaj Oleg, przyprowadź kogoś z twoich bladych kolegów – uśmiechnął się. – Jeśli będzie miał na to ochotę, oczywiście.

– Będzie, będzie, sam ci to chciałem zaproponować. To jest właśnie to, o co chciałem cię prosić, L.

– Bardziej będę ci wierzył – powiedział L. – Albo myślał, że do reszty zwariowałem, bo otacza mnie cała organizacja tajemniczych agentów – dodał w myśli.

70
{"b":"100694","o":1}