Równie absurdalnie szkielet wyciągnął ku L. swą dłoń.
Prosi, by go podnieść… – pomyślał L.
Łagodnie ujął w dłonie wątłą strukturę. Mniej brzydził się tego, co powstawało, obawiał się raczej, by ta kupa kości słabo powiązanych niektórymi ścięgnami i śladami mięśni nie rozsypała się na kawałki. Wziął to na ręce, zauważając niezwykłą lekkość, przecież oczywistą, bo brakowało niemal wszystkiego. Posadził to na krześle, tak łatwiej było pracować w pobliżu. Co chwilę podchodził i kładł dłoń na gładkiej czaszce. Fascynowało go obserwowanie, jak struktura odtwarza się. Przybywało wtedy, gdy L. zajęty był rutynową pracą w ciemni; nigdy wówczas, gdy na to patrzył.
Z początku wyobrażał sobie, że czuje to, co Stwórca, lub przynajmniej artysta – myślał o sobie jako o rzeźbiarzu. Potem pierwsze absurdalne ruchy czaszki naprowadziły na rozsądniejsze określenie: „znów dusza obleka się w ciało”, ale i taką wykładnia była fascynująca.
– Olegoff, możesz opisać to, co widzisz na tym krześle? – zapytał L., gdy Olegoff przyszedł z kolejną wizytą.
– Wiem, kogo widzę, Lutek – odpowiedział spokojnie Olegoff – ale tego nie mogę powiedzieć. Lepiej powiedz, co ty widzisz, to jest ważne.
– Lepiej nie. Po co cię szokować?
– Mnie? – parsknął Olegoff.
– No, jeśli znasz tę osobę… Olegoff nieoczekiwanie zmarkotniał.
– To aż tak źle? – mruknął.
– Przyzwyczaiłem się. Było gorzej.
– Mam lepsze wiadomości dotyczące ciebie – powiedział L. Uważnie przypatrując się Olegowi, zauważył, jak zasmuciła go poprzednia informacja.
– Tak? – Olegoff ożywił się.
– Na ostatnim zdjęciu nieźle wyszedłeś… To już nie szkielet czy coś takiego. Masz chłopie komplet mięśni, nawet tłuszcz podskórny. Proces wyraźnie dobiega końca.
– Wiem – Olegoff pozostał niepocieszony. – Paru pijaków zemdlało na mój widok. Podobno najgorsze jest właśnie przedostatnie stadium. Wiesz, kiedy różnice nie są tak wielkie… Wtedy właśnie one są szczególnie akcentowane. To jest syf. Wiesz, odkąd jestem widzialny… Te sztuczki z garbieniem się, zawijaniem w szalik… Rzygać mi się chce.
– Słuchaj, Oleg, przecież udało ci się przebić z tamtego świata z powrotem! Ciesz się, chłopie, i płać swoją cenę…
– Och, żebyś ty wiedział wszystko… – westchnął Olegoff. – Ale masz sporo racji, cholernie dużo racji – dodał, zwieszając głowę. – Ale czasem trudno się cieszyć, trudno…
– Chyba się przyzwyczaiłeś, że jesteś trupem czy duchem, czy jak tam chcesz…
– O, tak. Już dawno, chociaż to jeden, długi dzień. Nie wyciągaj ze mnie wszystkiego, Lutek…
– Jesteś Rosjaninem, Oleg?
– Nie, dlaczego?
– No, Oleg i Olegoff…
– To skandynawskie imię, było popularne w mojej rodzinie; a to drugie wymyśliłem sobie, nie jest prawdziwe.
– Kłamałeś?
– Nie mam wyjścia, Lutek. Muszę tak robić dalej. Nie mogę powiedzieć ci prawdziwego imienia i nazwiska. Mógłbyś to przecież sprawdzić, mógłbyś wykorzystać to, co niedozwolone…
– Czy wszystko to, co mi mówisz, jest takim samym kłamstwem?
– Nie. Tylko personalia.
XVI
L. nieświadomie zaczął unikać Olegoffa. Nie powiedziałby mu, że jego wizyty stały się niemiłe, nie powiedziałby tego komukolwiek innemu. Ale tak było.
Czuł, że wyrywa coś ze świata Olegoffa i świata małego Poczwarota i wyrywa to wyłącznie dla siebie.
Obecnie, mały, kudłaty przyjaciel nie był już dla niego tym, czym ten słaby, ledwie powleczony tkanką szkielet, a przynajmniej tak myślał L.
L. potrafił co kwadrans przerwać pracę, by położyć dłonie na przyjaznej czaszce. A ulubionemu szkieletowi przybywało. Najpierw tchawica i płuca. Wtedy ujrzał regularne ruchy płuc, jakby kurczących się periodycznie.
Dusza lepiej oblekła się w ciało… – pomyślał.
Naczynia krwionośne utworzyły dobrze rozbudowaną siec, zaś gdy pojawiło się bijące serce, L. nie mógł powstrzymać się, by nie położyć na nim dłoni. I poczuł coś, czego nie czuje nawet chirurg, bo dotknął serca W naturalnej sytuacji, nie bezlitośnie obnażonego cięciami skalpela i przez to okrwawionego.
Poczuł też, jak to serce nieco przy spieszą, może ze zdenerwowania czy podniecenia tym; że właśnie on położył swą dłoń na nim. To było niezrównane odczucie.
A całą tę radość tworzenia czy odtwarzania osiągał tak łatwo – po prostu kładąc dłonie na czaszce. Mógł obserwować wypełniające się wnętrze ciała. – Co, gdzie miało być i jak działało.
Poczwarot ocierał się o łydki L. jakoś tak gniewnie, jakoś tak nachalnie akcentując swoją obecność.
– Nie czuj się jak zdradzona miłość – zachichotał L. – Nie ma sprawy. Po prostu muszę tak robić – przełożył stopniowo odbitki do kolejnych roztworów, wstał i znowu położył dłonie na białej czaszce. Jak dotąd nie pokryła jej sieć naczyń krwionośnych. Ale trudno było nie myśleć o rozpartym w fotelu żywym modelu anatomicznym jak o żywej istocie. L. uważnie obserwował proces odtwarzania się Kosteczki – bo pamiętał, jak Olegoff wspominał, że to kobieta.
Serce biło, płuca pracowały periodycznie uciskane żebrami, przełyk wiódł ku żołądkowi, a dalej reszty nie sposób było wyłowić, bo skrywała ją biaława błona otrzewnej. Mięśni też przybywało; nadawały jej przyjemniejszy kształt, jeśli kształt czegoś takiego mógł być przyjemny.
XVII
Właściciel T. nie był w stanie zauważyć czegokolwiek; zawracał głowę bieżącymi drobiazgami, ale wyraźnie cieszyło go, że L. samodzielnie prowadzi tę firmę.
Próg czułości… – myślał L.
Natomiast wizyty Olegoffa nie sprawiały mu przyjemności. Zadawał zbyt wiele dociekliwych pytań, jakby chciał odebrać L. to, co należało wyłącznie do niego.
– Czy jej ciało jest jak chleb a krew jest jak wino? – rzucił Olegoff i badawczo przyjrzał się L.
– Czy coś takiego może mieć znaczenie? – L. chciał zbyć to pytanie.
– To może mieć znaczenie. Dla niej.
– Ciało, znaczy mięśnie? – upewnił się L.
– No tak.
– Jasne, przyjemnie ciepłe, w dotyku może raczej jak ośrodka chleba, nie jak skórka.
– A krew?
– Skąd niby mogę wiedzieć?
– Podobno najpiękniejszy widok podczas czyjegoś powrotu jest wtedy, kiedy krew już krąży, a naczynia krwionośne jeszcze nie powróciły. Tylko Przewodnik może to zobaczyć. A ty jesteś jej Przewodnikiem.
– I niektórzy chłeptali taką sikającą w powietrzu krew?
– Nie wiem. Ale może jakoś posmakowali. Podobno może być jak wino. I wcale nie sika, tylko płynie powietrzem, jakby płynęła w żyłach…
– W takim razie przegapiłem to widowisko. Wieczorem jeszcze nie miała serca, tętnic i żył, a rano już wszystko było w komplecie. Trzeba było mnie uprzedzić.
– Nie mogłem. Tylko ty sam mogłeś na to zasłużyć.
– Cholera, więc partolę tę swoją robotę – L. poczuł się nieprzyjemnie zawiedziony.
– Z pewnością nie partolisz. Bądź tego pewny. Ale jest gradacja.
– Podoba mi się ta nazwa: Przewodnik. Chociaż tyle – powiedział i po chwili dodał: – Jak ona ma na imię, to znaczy jak miała?
Natychmiast zauważył nerwowy tik na twarzy tamtego.
Znowu chce się wymigać? – pomyślał niechętnie L. Obecnie, Olegoff powinien objawiać się wszystkim jako normalny, powleczony skórą, przystojny facet. I to wszystko dzięki dobrej woli i życzliwości L. Powinien czuć się zobowiązany i odpowiedzieć.
– Słuchaj, stary, przecież wiesz, że nie mogę ci tego powiedzieć wprost – wydusił wreszcie Olegoff.
– Dlaczego?
– Przecież wiesz… Nie wolno ci dotrzeć do niej, do rzeczywistej scenerii, dat, miejsc, ludzi którzy ją otaczali… Czasem jest to ważne, czasem nie… Wiesz, ważne wtedy, gdy mogłoby to coś zmienić – Olegoff wikłał się i plątał.
– Dobra, powiedz chociaż imiona, które są podobne fonetycznie – przerwał te wysiłki L. – Ostatecznie, winien mi jesteś coś za ten twój udany powrót…
– Marta, Anna.
– Nie bardzo pasują do siebie – zauważył przytomnie L.
– Tyle mogłem powiedzieć – wzruszył ramionami Olegoff.