XVIII
Świat trupów otaczał L. Może na ironię, przez to, że unikał żywych, w pobliżu odnaleźli się inni. Nauczył się bezbłędnie ich rozpoznawać. Kręcili się wszędzie. Snuli się po ulicach, ale unikali miejsc zatłoczonych, najłatwiej można było natknąć się na nich na pustych ulicach. L. wiedział, dlaczego.
Z początku, gdy zaczął ich rozpoznawać w tłumie, przeraził się, jak wielu z nich zdołało powrócić, przedostać się z powrotem. Inwazja czy co? – pomyślał.
Przez dwa dni łaził po ulicach miasta do późnego wieczora, by przekonać się, czy może oni wszyscy zgromadzili się wokół jego domu czy wokół zakładu fotograficznego, w którym pracował. Ale stwierdził, że nie, niestety, nie jest on kimś aż tak szczególnym. Bladych było bardzo wielu i to różnych, zbyt różnych, by wszyscy stale łazili dokoła wędrującego po mieście L. Odważył się ich zaczepiać. Podchodził i zagadywał do nich. Reagowali bardzo naturalnie.
– Niestety, można mnie jeszcze rozpoznać? Szkoda – mówili jedni.
– Ach, gratuluję! To pan jest jednym z tych niewielu… Bardzo nam pomagacie, wasza życzliwość… – mówili inni.
Snujących się szkieletów nie zauważał, choć gdyby mocniej wytężył wzrok, może coś udałoby się wyłowić z ciemności. Nie miał wrażliwości zupełnej, by widzieć wszystko…
Gdy próbował kogoś z nich wyciągnąć na dłuższą rozmowę, zręcznie zmywali się.
Co oni tacy bystrzy?… – zżymał się. – Sami inteligentni „wrócili, czy co?
Jedyną pociechą było to, że nie pomylił się ani razu i ani razu nie zaczepił żywego człowieka.
Spośród trojga najbliższych, Kosteczki, Poczwarota i Olegoffa, L. witał z niechęcią tego ostatniego. Olegoff wydawał się zbyt natrętny, zbyt spokojny, zbyt zdecydowany. Było w nim coś, czego L. nie lubił, w szczególności gdy Olegoff rozmawiał z nim w ciemni, gdzie w fotelu siedziała Kosteczka. L. czuł, że nawet mały, kudłaty Poczwarot woli łasić się do tego cholernego trupa.
Rozwój Kosteczki cieszył, bo był bierny; to znaczy, zależał wyłącznie od tego, jak często L. położył dłoń na jej ciepłej, bo rozgrzanej ciepłem wewnętrznym, czaszce. Kosteczka chodziła po ciemni, a często zaglądała do biura. To mogło szokować klientów. Tak jak zszokowało T., który wszedł, jego oczy, tak samo jak kiedyś, zrobiły się okrągłe jak kulki i natychmiast wyszedł. L. wziął pod rękę, czy może pod piszczel, Kosteczkę i zdecydowanie wyprowadził z biura.
– Oj, stary – burknął T., gdy wrócił po paru minutach. – Piję i piję, a interesy diabli biorą. Znowu mi się szkielety zwidują. Zwariować można.
– Szkielety?
– No, takie z flakami. Nie do wytrzymania. – Widziałeś coś takiego?
– Takie coś, jak kiedyś narysowałeś na zdjęciu.
– Przepraszam, stary. Nie przypuszczałem, że cię to tak zasugeruje.
– Gdybyś coś takiego zobaczył w rzeczywistości.
– Pewnie tak… – L. zdawkowo kiwnął głową. Zdążył go znudzić komizm takich wypowiedzi.
XIX
Tworzenie, czy może powrót, Kosteczki następowało w błyskawicznym tempie. Miała niemal wszystkie mięśnie, charakterystyczny bladoróżowy kształt macicy zasłonięty został przez pasma mięśni, a na żebrach pojawiły się zgrabne półkule, blado – żółto – bladoróżowe, pokryte ornamentem naczyń krwionośnych. Było to piękne, bo nie wyglądało jak odsłonięta rana, lecz jak naturalny kształt żywego organizmu.
Ona za każdym razem jest skończona… – znalazł trafne określenie. L. – Za każdym razem mogłaby istnieć właśnie w takiej formie. Może gdzieś istnieją takie istoty.
Poczwarniak ugryzł go w łydkę.
– Ty kudłaty wstrętniaku!… – mruknął, ale odruchowo zaczął bawić się z niewidzialnym stworzeniem. – Mógłbyś i ty się wreszcie pokazać. Czy masz białe, czy płowe, czy fioletowe futerko… – męczenie niewidzialnego przyjaciela opłacił pogryzionymi palcami. Ale pogryzionymi lekko, choć dotkliwie, jakby Poczwarniak wiedział, że to może boleć, tylko że miał źle ustawiony celownik i gryzł nieco za mocno.
Może był zazdrosny o wszystko oprócz siebie i dlatego tak gryzł, a może tylko o Kosteczkę.
– Robisz, Lutek, wspaniałą robotę – powiedział Olegoff, oglądając ostatnie swoje zdjęcia i zdjęcia Kosteczki. – Tyle serca.
– Ostatnio naoglądałem się pracującego serca.
– Nie żartuj. Rzadko który z was potrafi być taki. Nawet jeśli jest Przewodnikiem.
– Jeśli tak mówisz, to upewnij mnie: czy robię dobrze? Po prostu, dobrze?
– Tak. Robisz dobrze. Po prostu, dobrze.
– Nie rozumiem dlaczego.
– Chociaż nie rozumiesz dlaczego – uśmiechnął się Olegoff. Znowu był taki denerwująco swobodny, pewny siebie. Tego zawsze brakowało L. Teraz znowu wyszedł na zastrachanego dzieciaka. Było to zawstydzające, tym bardziej że Kosteczka siedziała rozparta w fotelu i swoimi odsłoniętymi gałkami oczu wpatrywała się w Olegoffa. Te oczy miały atramentowe tęczówki. Taki ciemny błękit, że aż nieprawdopodobny.
– Dlaczego nie rozmawiacie ze sobą? – L. wskazał na Kosteczkę.
– Przecież wy też nie… – Olegoff lekko odgarnął włosy z czoła. – Lutek, Lutek – znów wpadł w ten nieznośny ton. – Mówię ci to, co mogę. Czasem nawet nieco więcej. Gwarantuję…
– Zrób mi kawę – dodał po chwili, uśmiechając się bezczelnie. L. miał ochotę go wyrzucić, jak nigdy dotąd. Powstrzymał się jednak i zrobił kawę trupowi.
– Jakie ona ma naprawdę włosy?. – wskazał głową za siebie.
– Dość ciemne – uśmiechnął się Olegoff. – Ale to blondynka.
Lekko pociągnął łyk kawy.
– Chłopie, to cudowne, kocham kawę – mruknął. – Mmm… zawsze gorzką.
– Jak długo będziesz do mnie przychodził?
– No, wiesz… – Oleg wykonał taki nieokreślony ruch dłonią.
– Masz mnie łagodnie podprowadzić do śmierci?
– Mam nadzieję, że wręcz przeciwnie.
– Mówiąc metaforą, no nie? – L. łypnął badawczo.
– Akurat nie to… – Olegoff machnął ręką. – Dość w tobie życia i dla siebie, i dla mnie, i dla niej…
– A kot? Co z kotem? – zaniepokoił się L. – Dlaczego Poczwarniak nie staje się widoczny?
– Los kota kończy się z jego śmiercią. Dusza zwierzęcia. Nie zobaczysz go.
– Poczwarniaka?! – jakoś nie mogło to dotrzeć do L. – Kota Poczwarota? Przecież czuję, jak tu się łasi i mnie obgryza.
– Niestety, Lutek.
– Bardzo mnie zraniłeś, Oleg, bardzo pokochałem tego niewidzialnego ktosia… Przecież w Niebie nie może nie być kota, bo byłoby tam troszkę za mało szczęścia.
Olegoff zwiesił głowę.
– Mogę ci więcej powiedzieć o tym kocie – powiedział. -
Chcesz?
– Tak.
– Naprawdę mieszkał w Cheshire. Nazywał się Adriennee Boverman. Spalił się wraz z… – urwał Olegoff, a jego ciemne oczy znieruchomiały.
– Z Kosteczką? – dopowiedział L., ale ściśnięte gardło jakoś tak wolało, by pociekły łzy, byle nie usłyszeć zbyt trudnej odpowiedzi.
– Och, stary – westchnął Olegoff i jakoś tak przygarbił się, zakląsł w sobie…
XX
Poczwarniak zniknął. L. płakał, zasypiając, i nie wstydził się tych łez. Jak myślał, utracił kogoś kochanego i szczerze oddanego.
Starannie kontrolował proces odtwarzania się Kosteczki; co dziennie kilkakrotnie ją fotografował; na kliszy zawsze rysowało, się to samo, co widział gołym okiem. Proces powrotu był szybki, nie tak jak w przypadku Olegoffa, kiedy L. widział niejako z wyprzedzeniem, co dopiero odtworzy się. Dlatego starannie chronił Kosteczkę przed wzrokiem T.
Od paru dni Kosteczka była już odtworzona włącznie z podskórnym tłuszczem. Wyglądało to dziwacznie, ale mniej obco niż poprzednio. Żółtawa sylwetka, obficie przyozdobiona drobnymi, czerwonymi żyłkami. Nie tylko piersi, ale ona cała. Czekał na moment, kiedy Kosteczka już cała odtworzy się, ale jeszcze nie jej odzież.
Stało się inaczej. Gdy, jak co dzień, pracował nad nudnymi odbitkami, zerknął odruchowo ku fotelowi w kącie.
Siedziała przed nim piękna dziewczyna, lekko podpierała dłonią głowę i uważnie przypatrywała się L. Była piękna i, niestety, dokładnie odziana. Jakoś tak delikatnie uśmiechała się.