Kiedy cicho i niezdarnie, odwrócony do tablicy, próbował coś wyjaśniać, dwaj najwięksi utrapieńcy, smagłolicy Rugiero oraz jego najlepszy kumpel, chorobliwie nadpobudliwy, wychudły, jasnowłosy Stoiano, wstawali w ostatnich ławkach i przedrzeźniali nauczyciela.
„Ma tak mały mózg, że nie wystarcza, by kontrolować ruchy osobnika", zamiast karcić krzykiem, myślał Lorenzo, gdy przypadkiem zauważył popisy cyrkowe łobuza. Rzeczywiście Stoiano wyróżniał się małą głową.
Z czasem jeszcze się pogorszyło – Lorenzo zaczął zaglądać do kieliszka. Zobojętniały i bezsilny U grammatico coraz gorzej radził sobie z codziennymi obowiązkami, coraz więcej czasu spędzał w oberży Ipólito.
Kiedyś, gdy poprosił o następny kieliszek grappy, Ipólito pokręcił głową, przetarł blat i powiedział:
– Za często tu przychodzisz. U grammatico nie powinien tak się załamywać.
– A ty sam poradziłbyś sobie z taką stratą?
– Od piętnastu lat jestem sam.
– Potrafiłbyś mi pomóc?
– Ja nie, ale może malarz.
– Bócline?
– Tu nie ma innego malarza – rzucił Ipólito. Sprawił tym nauczycielowi nieoczekiwaną przykrość: Mónica też dobrze malowała.
VI.
Drzwi do domu malarza były uchylone. Lorenzo zajrzał do pracowni. Bócline kładł ochrowy laserunek na malowane fale Canale Grande, w których odbijał się rząd żółtych domków Orefine, a z boku widać było dziób mieszkalnej łodzi samotnego Beppino Corelli, zwieńczony charakterystyczną figurą galionową przedstawiającą Obfitość. Malarz nie przerwał pracy, dopiero gdy równomiernie pokrył przejrzystą farbą wybrany fragment, wytarł dłoń w fartuch i podał rękę Lorenzo. Wyszli na słońce. Usiedli na ławce przed domem.
– Domyślam się, po co przyszedłeś – powiedział. – Ipólito powiedział ci o Wyspie Umarłych?
– Nie. Ipólito powiedział tylko, że malarz może mi pomóc.
– Nie wiem, czy potrafię. – Spojrzał badawczo na Lorenzo. – Nie wiem, czy skruszę twój sceptycyzm.
– Tak?
– Daleko na południowy zachód od Orefine, na lagunie, jest Wyspa Umarłych. Może tam spotkasz swoją Monikę.
– Żartujesz? Każdy zna Cimetiere. Przecież wiem, że tam złożyli jej ciało. Zresztą Cimetiere jest na północ od Orefine.
– Mówię o zupełnie innej wyspie. Kiedyś przypadkiem dopłynąłem do Wyspy Umarłych.
– Byłeś na niej?
– Nie miałem odwagi wysiąść z łodzi.
– Jak ją rozpoznać? – Lorenzo dalej nie wierzył w słowa malarza, chociaż niosły nadzieję. Szukał w nich sprzeczności.
– Wyspa Umarłych jest cała otoczona murem z białego kamienia. Duże, równe kawałki. Z rzadka umacniają mur płaskie pilastry. Muru nie zdołasz sforsować. Jest jednak brama, ale kiedy ja tam przypłynąłem, stał w niej strażnik. Czarna postać, chyba miał skrzydła.
– Nic zza tych murów nie widać?
– A widać, widać. Wysokie cyprysy, mroczne, strzeliste.
Od wschodu zbliżała się wypiętrzona, biała chmura. Z dołu całkiem ciemniała, niosąc tam jednak nieco jaśniejszych, szarych kłębów, a jeszcze niżej ciemniejszym szarym oparem łączyła się z ziemią. Obaj obserwowali narastanie burzowego krzaka czy grzyba, który swoimi gałęziami coraz dalej sięgał na nieboskłonie. W miejscu jakby głównego pnia była już tylko jednolita, mroczna ściana, szare nitki. Te jednak na ogół nie sięgały ziemi, a niektóre z nich odchylały się od pionu.
– Chodźmy do mojej chaty, bo tutaj nam doleje – powiedział Bócline. – Pokażę ci Wyspę Umarłych.
Lorenzo bystro spojrzał na niego.
– No, maluję jabłka czy pomidory, mogłem też namalować to, co wtedy zobaczyłem.
– Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
– To nie są obrazy do pokazywania. Niewielu o nich mówiłem, jeszcze mniej uwierzyło. Tak rozpaczasz po żonie, więc dla ciebie zrobię wyjątek.
Obrazy Bócline przedstawiały ten sam motyw: wysoki kamienny mur, strzelające w górę jeszcze wyższe cyprysy, morze spokojne, a widok jakby wyłaniający się z mgły. Na jednym z obrazów mgły nie było, rysowała się wyraźnie brama, w której stała skrzydlata mroczna postać, trzymająca przed sobą światełko.
– Piękne te obrazy.
– Ona tam teraz jest.
– Kto?
– Mónica, twoja żona.
– Na tej wyspie?
– Tak mówią. Każdy trafi na Wyspę Umarłych.
– Przecież pochowali ją na San Tomaso. Ja nawet zamawiałem nagrobek.
– Ale na Wyspie Umarłych możesz ją spotkać, rozmawiać z nią.
– Ktoś tam dopłynął i odnalazł bliską osobę?
– Nikt mi znany. Ja dotarłem najbliżej.
– Jak ją odnaleźć?
– Trzeba popłynąć daleko na południowy zachód, aż poza Bocca del Babón.
VII.
Wieczorem Lorenzo przygotowywał swoją łódź. Nie pływał tak często jak rybacy, więc wyszedł z wprawy. W malutkiej marinie kołysały się dziesiątki łodzi, tylko nabrzeże kutrów było puste pod wieczór. Mieszkańcy, jeśli tylko nie używali swoich łodzi codziennie, cumowali w marinie. Pale cumownicze, paline, w kanałach Orefine były własnością podestii i za ich używanie w nocy należała się opłata wprowadzona przez Massimo. Dzięki temu podatkowi podesta chciał uniknąć zatłoczenia ciasnych kanałów. Nauczyciela stać było na tę opłatę, jednak zwykł był chodzić do szkoły. Lubił te spacery po bruku lub przez maleńkie mostki. Spacer pozwalał uporządkować myśli, przygotować lekcje. Obecnie przestało mu to sprawiać radość, spacerowanie straciło sens, jak cała jego egzystencja.
Obok łodzi Lorenzo cumowała pedantycznie zadbana barka Pantalazziego, a zaraz obok, zdobiona błyszczącymi mosiężnymi okuciami, barwna łódź zamożnego Camilo Gianni. Może równie źle jak barka Lorenzo wyglądała tylko łódź szkutnika Battacciego. Woda była spokojna, zachodzące słońce odbijało wszystkie łodzie jak w lustrze. Wyglądało to tak, jakby cumowały tu dwie floty: ta zwyczajna, z Orefine i ta druga, widmowa, z masztami ku dołowi, a nieco zwichrowana powiewem. „Może na Wyspę Umarłych dopłynąłbym którąś z tych odwrotnych łodzi?", pomyślał Lorenzo.
Załadował swoje pakunki i zeskoczył na pokład. Bócline popłynął wtedy w noc, w marną pogodę, Bocca del Babón osiągając nad ranem. Powiedział też, że Wyspy Umarłych i tak nie da się odnaleźć, kiedy nie ma mgły. Lorenzo zamierzał pożeglować dokładnie tak, jak kiedyś Bócline. Dzisiejszy wieczór był świetlisty, rzadkie pasma chmur snuły się tylko nad horyzontem, jednak mgła często nadchodziła nad lagunę, po takich zachodach słońca też.
Cuma trzeszczała, a łódź leniwie kiwała się w takt, gdy Lorenzo ładował na nią zapasy. Wreszcie zebrał cumę z pachołka i mocno odepchnął łódź od nabrzeża. Założył wiosło w wysoką dulkę i, stojąc, krótkimi pchnięciami al gusto veneto manewrował łodzią po marinie. Gdy barka opuściła malutką zatoczkę, podniósł nowy, niedawno uszyty przez Monikę żagiel, ale dopiero gdy barka wypłynęła za ostrogę Signale, wypełnił go wiatr.
Płynął stale na południowy zachód, nawigując według gwiazd. Na rufie łodzi płonęła latarenka. Przez jakiś czas w oddali jaśniały znaki innych łodzi – rybaków na nocnym połowie, później znalazł się w zupełnej ciemności. Wiatr osłabł tak bardzo, że Lorenzo wrócił do wiosłowania. Nad ranem otoczyła go gęsta mgła. Nie było już całkiem ciemno, a mgła tylko ciemnoszara. Znajdował się daleko poza Bocca del Babón.
Jeszcze później jednolita powłoka mgieł zaczęła rozrywać się w pasma. W jednym z takich przejaśnień dostrzegł odległe światełko. Powiosłował w jego kierunku. Wolno, miarowo, za każdym sztychem naciskając na wiosło tak dalece, że wychylał się na nim poza granicę upadku.
Światełko przybliżało się. Blady przedświt ujawnił kamienny mur oraz bramę. Z muru częściowo wyłaniały się skrzydlate posągi: w większości kościotrupy, choć też anioły o rozpostartych skrzydłach, a między nimi wiele płaskorzeźb skrzydlatych czaszek. Blask padał od bramy wspartej na dwóch kariatydach, nagich, a jedynie osłoniętych chustami z rzadko tkanego woalu, narzuconymi na głowę i sięgającymi niżej kolan. Znad portyku wychylała się postać muskularnego mężczyzny rozpościerającego ramiona, ale zwieszającego głowę tak, by nie patrzeć na wchodzących. Bramę zaś zastawiała sobą mroczna postać o nietoperzych skrzydłach. Widoczne z dala światło padało z jej piersi.