M. widział sypanie grobli – strach było iść czymś takim: ziemia osuwała się, zbyt strome ściany groziły zawaleniem.
– Przecież do jutra nikt nie zdąży wywalcować korony tej grobli.
– Nikt nie będzie jej walcował. Czy wie pan, ile by to kosztowało? Ziemia szybko sama osiada.
– Mój Ojciec wyjątkowo późno poszedł na emeryturę. Płacił składki ubezpieczeniowe dłużej niż inni chorzy.
Lekarka zmilczała. Nie musiała nic dodawać, nadeszła pora na plastikowy suwak.
V.
Ojciec leżał pod kroplówką. Przykładnie skrępowany rzemieniami, nawet nie próbował swojej codziennej działalności.
M. ucałował go w czoło.
– Wiesz, gdzie jesteś? – spróbował.
– No pewnie. Na neurologii w Krakowie.
– Tato, znakomicie. – Twarz M. rozjaśniła się.
– Otwarły się wrota – powiedział Ojciec i zapłakał swoim sposobem: bezgłośnie i bez łez. Tylko powieki mu poczerwieniały.
– Pamiętasz, jak w zeszłym roku byłeś nad Amazonką?
– Tak – Ojciec mówił z wysiłkiem, słowa wydobywał niewyraźne, bełkotliwie, w zbyt długich odstępach. – Spałem na plaży. Bałem się, żeby mnie nie okradli… – Po ostatnich słowach rozpłakał się w głos.
Jego łóżko przesunięto bliżej drzwi. Na starym miejscu ziała mroczna dziura, z której wiało chłodem. Jeszcze nie nakryli jej deską.
– W zeszły wtorek byłem w Warszawie – zaczął M.
Ojciec znów patrzył z zainteresowaniem. Do końca nie było wiadomo, ile z tego rozumie.
– Wyobraź sobie, że mnie napadli.
Ojciec uniósł brwi, ale jednocześnie Cofnął żuchwę, czyniąc cały grymas niezrozumiałym.
– Jak wracałem, w nocnym pociągu… – M. uśmiechnął się do niego -…koło Radomia wtargnęli trzej faceci z brzytwami. Puścili mnie w slipach. Zabrali forsę, dokumenty i nawet całe ubranie. – M. roześmiał się na głos. – Napadli mnie, bo jechałem w pustym przedziale. Całkiem sam. Potem spisali protokół na policji i na tym się skończyło. Sokiści z psami patrolują ten pociąg dopiero koło Kielc.
– Ty nic nie pisz, tylko powiedz Marii, żeby kupiła gęś.
– Na święta? – domyślił się skołowany M.
– No, pewnie – Ojciec wypowiedział te słowa dosadnie. Spojrzał stanowczo. – Niech ją upiecze i będziemy jeść… – Następne słowa przetworzyły się w bełkot.
Nie było sensu ich słuchać. Lepiej skryć się za suwakiem.
VI.
M. siedział strapiony na łóżku Ojca. Ten spał, jak zwykle, na lewym boku z dłonią podłożoną pod policzkiem. Leżał cichy i nieruchomy.
Grobla była wyjątkowo wąska, z pewnością z tego powodu osypywała się. „Przecież są jakieś reguły sypania gruntu", pomyślał M. zirytowany. Co chwila małe lawinki czarnej ziemi osuwały się ku mrocznej tafli oceanu. Widać było nieregularną, ciągle zmieniającą się mozaikę jasnej piany. Tu było zbyt wysoko, by usłyszeć fale.
„Żaden wózek po tym nie przejedzie", pomyślał M. „Koła natychmiast utkną w sypkiej ziemi".
M. wyszedł na korytarz szpitalny. Ciemność była tu niemal zupełna, jeśli nie rozjaśniało jej światło dochodzące z sali chorych.
„Niebo całkiem czarne. Czy to okna szpitalne oświetlają tę pianę na falach? Jak znaleźć drogę w ciemności? Przecież nawet grobla zniknie w mroku… Jeśli nawet uda się go podnieść i poprowadzić, to dokąd iść? Jeden fałszywy krok i osuniemy się w grzęzawisko na skraju morskiej głębiny, albo wprost w toń".
Ujrzał jakby światełko. Nie za wysoko, tak na ich wysokości, ale daleko. Prędko się zbliżało.
Motyl, nie motyl – trzepotało błoniastymi skrzydłami. Było wielkości gołębia, ale frunęło jak zawisak czy ważka.
„Ten fruwający stworek ma przecież ludzki korpusik!" zauważył.
Wysunął ramię przed siebie. A nuż usiądzie na nim. Najwyżej pokąsa rękę…
Wylądowała, złożyła skrzydła i usiadła na grzbiecie dłoni, krzyżując podudzia. Maleńka ludzka postać. Dziewczyna, tyle że cała – prócz twarzy, dłoni i stóp – porośnięta włoskami. Zresztą te włoski wyglądały jak zgrabny sweterek i spodnie z dzianiny. W ręce trzymała lampion, który wcześniej stanowił ten świetlny punkt w oddali. Skręciła knot. Światełko przygasło. Już nie oślepiało. Spoglądała wyczekująco na M.
Ten, przybliżając dłoń do oczu, obejrzał małą postać z różnych stron. Gęsta powłoka włosów udatnie naśladowała odzież. Nawet golf od sweterka, nawet końce nogawek i kieszenie w spodniach.
Ona przyjrzała się mu przeciągle i skrzywiła buzię w uśmiech. Miała duże oczy o ciemnożółtych tęczówkach. Z pewnością nie była człowiekiem, lecz istotą człekopodobną. Oczy przecież za duże, przedramiona i ramiona zbyt szczupłe, podobnie uda i podudzia, choć miała piękną dziewczęcą buzię.
– Może się przedstawisz – odezwał się.
– Przecież widać. Jestem Wróżką o Miodowych Oczach. Może dam radę oświetlić waszą drogę. Lampion jest dość wydajny.
– Zostałaś skierowana przez szpital?
– Nie przez szpital. Firma Ojca mnie skierowała. – Złożyła teraz skrzydła inaczej: nie jak motyl – nad grzbietem, lecz płasko na plecach – jak ćma.
– Inne wróżki nie chciały przylecieć?
– Była jeszcze jedna, ruda, kędzierzawa, ale to nie była jego wróżka. Powiedziałam jej o was, ale ona nie przyleciała. Tylko ja z nim odejdę, jeśli on musi odejść. Innym powrót na razie nie grozi, lekarka nie nalega na wypis. No, więc idę za nim.
– Każdy ma wróżkę, która odchodzi, kiedy on musi iść?
– Nie każdy, ale Ojciec miał.
Mówiąc, zbytnio pochylała się do przodu i jak mały ptaszek przekrzywiała głowę w bok.
– Nie garb się – zauważył M.
Uśmiechnęła się ciepło. Jej oczy miały kolor ledwie jasnego miodu, nie spadziowego.
– Trochę się garbię, bo jestem za wysoka.
– Za wysoka…? – M. wyszczerzył zęby w uśmiechu,
– No, tak. A powiększona do twojej wielkości, byłabym za chuda.
– To tym bardziej się nie garb.
Mówiła wysokim, ale przyjemnym, nie piskliwym, głosem.
– Pewnie przy mojej wielkości miałabyś za niski głos.
– Jasne, skoro tak twierdzisz.
– Masz owadzie czułki? – zwrócił uwagę na wyrostki nad jej czołem.
– Skądże. Włosy tak ułożyłam na żelu. Będąc mojej wielkości i latając na błoniastych skrzydłach, wypada wyglądać choć trochę owadzio. Ludzi mniej irytuję.
Zauważył ciemniejsze odrosty na jej główce.
– Rozjaśniasz włosy.
– Widać? – spłoszyła się.
– No, trochę.
– Płukam w ziółkach. Myślę, że jasne lepiej pasują do miodowych oczu. Zresztą, ta ruda dopiero wyprawia cuda ze swoimi włosami. Nikt nie wie, jaki mają naprawdę kolor.
Umilkła na chwilę.
– Długo jeszcze będziesz wypytywał o mój wygląd? – zagadnęła wreszcie.
– Dziwisz mi się? Pierwszy raz widzę skrzydlatą dziewczynę.
– Jak komu skrzydła nie urosną do czterdziestki, to już nigdy. – Roześmiała się.
– Tobie urosły.
– Nie przesadzaj… Jeszcze mi daleko do czterdziestki. Ale zawsze dobrze się uczyłam. Najpierw byłam dobrą uczennicą, potem dobrą studentką. Nauka przychodziła mi z łatwością.
– Z dziewczynami tak często jest, chociaż później też często mają kłopoty. Wcale nie wyglądasz za chudo, wyglądasz ładnie. Ta szczupłość jest odpowiednia dla motyli i dla wróżek.
– Dziękuję. Już pora, żebyśmy poszli.
– Ale Ojciec śpi. Gdyby miał dość siły, żeby iść, toby się zbudził.
– To gdzie ja się schowam przed węgorzami? – stropiła się.
– Polują na ciebie?
– Jeszcze gorzej. Niektórzy wędkarze niedowidzą i łapią wróżki jako przynętę dla węgorzy. To okrutna śmierć, zostać nadzianym na hak.
M. pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Już wiem! – rzekła z mocą wróżka. Skręciła całkiem płomyk lampionu i rozpostarła skrzydła. Sfrunęła z jego dłoni prosto w ciemność.
Był prawie pewien, że przycupnęła na ziemi, gdzieś przy nogach łóżka. „Żeby jej tylko przypadkiem nie rozdeptać", pomyślał. „To takie kruche i bezbronne stworzenie".