Литмир - Электронная Библиотека
A
A

VI

Rozmyślania przerwała kolejna wizja. Potężniała jak brudna, spieniona woda, nie wróżąc nic dobrego. Znów to samo znajome stworzenie. Niewiele się zmieniło: wystawione do góry, duże, talerzowate anteny; smukłe, lecz silne, podzielone wieloma stawami odnóża; brunatny, podłużny, nieco pomarszczony korpus. Skończyło już rozkopywać brunatny pagórek i wzrok Dyjaka spoczął na trzymanym przez stworzenie obłym przedmiocie, dziwnie przykrym i podświadomie znajomym. Zaraz potem ukazały się spróchniałe nadkruszone oczodoły, otwór na nozdrza, pojedyncze zęby trzymające się jeszcze w górnej szczęce. Dyjak nieraz widział czaszkę ludzką, choćby w gabinecie biologicznym z nieodłącznie narysowanym przez uczniów krzyżem lub gwiazdą na czole i zakiepowanym papierosem pomiędzy szczękami. Ta jednak przyciągała wzrok z nieodpartą siłą. Dyjak patrzył i łzy cisnęły mu się pod powieki. Zrozumienie przyszło samo jakby z wnętrza mózgu: to była jego czaszka, jego własna. Nikt mu tego nie powiedział, ale był tego pewien. I to było nie do zniesienia.

– Nie! Nie chcę! – krzyknął i wizja prysła wraz z jego krzykiem. Myśli nadlatywały natłokiem nie do wytrzymania.

– Ja nie żyję! Więc to tak jest… To namiastka świata, jaka mi została. Dlatego ludźmi nie władam. To jasne. – Ukląkł na bruku, skręcony jak embrion i ściskał skronie. – Teraz wiem: ten dziadek to był mój nauczyciel. On uczył mnie robót ręcznych… Pamiętam go. On już nie może żyć. Już wtedy był bardzo stary. Widziałem ducha… Aaa! – krzyknął przerażony.

– Te nazwy minione, ten dawny sklepik, cała ta mieszanina detali z różnych lat…

– Więc jak? To inni też są duchami? Ten facet, co mi przyłożył… On też tu trafił. A inni? Ci puści? – wkradła się wątpliwość. – Może dostali karę za to, jak żyli. A ta dziewczyna, za co?… Sam nie wiem.

Od jego strony samochody wyglądały zwyczajnie. Podniósł się. Nie wypadało tarzać się po bruku.

– No jasne – pomyślał – to dlatego trzymało mnie, żebym szedł wytyczoną trasą, żeby wszystko wyglądało normalnie. Żebym nic nie zauważył. Miałem wsiąść do tramwaju. To jest moja kara: widzę drugą stronę rzeczy znanych. Ale za co? Po szarym, bezbarwnym życiu… taka sama wieczność. Szara i bezbarwna. A jak się wychylę, to kara na raty. Jak regał na raty.

Dyjak przypomniał sobie o butelce. Wiernie tkwiła w kieszeni. Pociągnął dwa potężne łyki, do dna. Z całej siły rzucił pustą butelkę w szybę sklepu spożywczego, w którym przed godziną kupił wino. Odbiła się od szkła jak od ściany i poszybowała na jezdnię.

– Dlaczego ta szyba nie trzasnęła?! – krzyknął przez łzy. – Przecież powinna! Żadna szyba nie wytrzyma takiego uderzenia. Też jakiś substytut szkła. Nędzne piekło cholernej mendy… małego gówna. Po zasranym życiu i piekło z zastępczych materiałów. Za co? Nie chcę tak.

Postanowił wrócić do sklepu i wziąć inną butelkę. Ta myśl uspokajała, choć dalej analizował swoje życie, by odkryć, za co trafił właśnie tu.

– Przecież nie biłem uczniów. Tylko raz jeden uderzyłem tego z ósmej ce. To za to? Tylko za to?

W sklepie kilka kupujących kobiet obrzuciło go wzrokiem, w którym mieszały się niechęć i obawa. Wyglądał mało atrakcyjnie, ubłocony i pokrwawiony po tylu upadkach i starciach. Wino Regal czekało na ladzie. Kobiety rozstępowały się w milczeniu. Sprzedawczyni też nic nie mówiła. Dyjak wcisnął rękę do kieszeni spodni w poszukiwaniu pieniędzy, ale zaraz wyjął z powrotem: przecież płacenie nie miało sensu.

– Za co tu siedzisz, siostro? – zwrócił się do sprzedawczyni, która ignorowała go milczeniem.

– A wy co? Tak mnie wpuszczacie do kolejki? Pieprzone skorupki… Może jakiś tekścik, że się wpycham na chama?

Kobiety milczały, tłoczyły się jak kury na grzędzie, jakby starając się zejść mu z pola widzenia.

– Cholerna dekoracja! Jesteście tylko cholerną dekoracją mojego własnego piekła, a nie ludźmi! – krzyknął. – Istniejecie tylko z jednej strony.

Pięścią strącił rządek różnych słoiczków z aromatami i przyprawami.

– Nie wiecie nawet, co mówić, bo się wasze istnienie skończyło, jak wyszedłem z tego sklepu przed godziną. Kukły cholerne!

Wziął butelkę z lady i skierował się ku wyjściu. Nie zamierzał płacić.

– Pani Stasiu, proszę zadzwonić na milicję. Ten typ może się wrócić – usłyszał przyciszoną uwagę.

Wzruszył ramionami. Wetknął butelkę w kieszeń kurtki, wyszedł ze sklepu i skręcił w prawo. Po niecałych dwudziestu metrach mocne uderzenie głową w barierę uświadomiło mu, że w tym kierunku świat kończy się boleśnie blisko sklepu. Obiema rękami oparł się o niewidzialną przegrodę i zaczął płakać. Siąpił drobny, listopadowy deszczyk.

I wtedy obraz ulicy i domów za barierą zaczął się zmieniać. Domy obniżały się i zapadały. Wkrótce ulica przypominała już tylko niewyraźne pagórki czy zerodowane ruiny. Widział je w poprzednich wizjach. Tylko niebo stało się inne, pogodne, może wiosenne. Widok ten nie trwał długo. Dyjak nadal płakał.

– Rozumiem Cię – powiedział, spoglądając w niebo – to miał być taki przerywnik, chwila wytchnienia. Ukazałeś mi na chwilę piekło przeznaczone dla kogoś innego. Żebym pomyślał, że gdzie indziej, w innych piekłach może być jeszcze gorzej… bo tylko ruiny.

To znaczy, że śmierć jest taka właśnie? – zapytał sam siebie. – Niby normalnie żyjesz, robisz to, co zwykle, nagle wpadasz pod tramwaj i otaczający świat pokazuje ci się jako kupa nonsensownych dekoracji. Po śmierci przeżywasz jeszcze raz to samo co wcześniej, ale z innego punktu widzenia?… A tam stoi dwóch przechodniów, dwóch milicjantów, kioskarka spogląda z okienka i razem obserwują leżące pod wagonem zmasakrowane zwłoki Alfreda Dyjaka?… A ten sam Alfred Dyjak trafia do piekła, które polega na uwięzieniu w namiastce resztki świata z ostatnich minut życia?

VII

Refleksja przyszła natychmiast: przecież na barierę natknął się przed nieszczęsnym wypadkiem. Nędzną naturę świata-atrapy też ujrzał wcześniej. To kiosk i dziewczyna z dwoma podbródkami, a nie tramwaj i targowisko skorupek były na początku. Więc z tym piekłem to nie tak… Coś tu się nie kleiło, gdzieś tkwił błąd logiczny. Jeśli nie było to piekło, powinno być gdzieś wyjście poza barierę.

Intuicyjnie przeczuwał, że bariery blokują wszystkie ulice, że granica otacza mniej lub bardziej ściśle ulicę Śląską, potem sklep spożywczy na rogu Śląskiej i Alej, krótki odcinek Alej do skrzyżowania z Prądnicką, przystanek tramwajowy, nieco ulicy Długiej, aż poza odejście Helclów i cały otoczony dwiema nitkami Długiej i Alejami trójkątny bazar na Kleparzu. Nazwy ulic myliły się jak słabo wyuczona lekcja. Jak na klatkę, to całkiem sporo, jak na świat, to cholerna klitka. Trójkątna klitka z frędzlami odchodzących ulic. Bez wyjścia. Bez ucieczki.

Nagle zrozumiał: mogło być wyjście z pułapki. Szara otchłań – tam, gdzie nie działa grawitacja! Ruszył ku swojej szansie. Kolejny raz przekroczył Aleje – znów czekając, aż w przejeżdżającej gromadzie samochodów pojawi się luka, aby uniknąć zderzenia nawet z takim widmowym, połowicznym kształtem, zwłaszcza od strony, od której ten jednak istniał.

Stanął przed kioskiem, który miał jedynie dwie ściany. Niestety, w jego wnętrzu nie było już otchłani, lecz chodnik, równy i poprawny.

– Świeżo załatane! – parsknął. Pozostawał jeszcze tamten pierwszy kiosk przy przystanku tramwajowym, gdzie po raz pierwszy odkrył naturę przedmiotów-atrap. Musiał wrócić przez plac Kleparski, tym razem od wklęsłej strony fantomów kupujących i straganiarzy.

Jego marsz napotkał nieoczekiwany, silny opór. Powróciła opaska uciskająca boleśnie mózg.

Jeśli Ty tego nie chcesz, to może właśnie tamten kiosk jest moją szansą!?… – pomyślał udręczony Dyjak. Pokonywał kolejne metry jakby wbrew wiejącemu wichrowi. Miał w sobie dość siły, aby roztrącać atrapy stoisk i stojących ludzi. Nie zważał na ich krzyki. Widział już kiosk i krzątającą się wewnątrz kobietę. Siąpiący kapuśniaczek rozmywał sylwetkę narysowaną kredą na jezdni i ciemną kałużę.

27
{"b":"100694","o":1}