Stosunkowo najbliżej Maratheon był działający jeszcze Reinefart Field w Toronto, nazwany tak na cześć obecnego prezydenta, który wysupłał fundusze niezbędne dla podtrzymania działalności lotniska. Dojazd tam autobusem powinien potrwać dwie pełne doby.
Dzień wcześniej byli już zupełnie przygotowani do wyjazdu, tak dalece, że spali przykryci kurtkami, bo pościel też udało się sprzedać. I też dzień wcześniej pożegnali się ze wszystkimi, chociaż tak naprawdę nie bardzo było kogo żegnać jeśli nie liczyć grobów.
Ebahlom powiedział:
– Nie myślałem, że właśnie tak zrozumiesz moje proste prawdy. Szkoda cię, Graham. Cały czas wydawało mi się, że twoje miejsce jest tu.
– To jest właśnie pierwszy rezultat błędów – Heevers nawiązał do poprzedniej rozmowy z Ebahlomem. Właśnie się pogodzili. Szalę przechyliła ta weryfikacja: Heevers wściekł się i zaczął montować coś w rodzaju komitetu profesorów. Dobierał do niego ludzi według autorytetu i wyników naukowych, a nie według słynnej kartki ze spisem przeznaczonych do wyrzucenia.
– Myślę, że się pospieszyłeś, Jager – powiedział. – Trzeba było zostać i walczyć tu razem z nami. Wierzę, że nasza społeczność akademicka obroni się.
– Już kupiliśmy bilety, Joften. Wydaliśmy na nie kupę forsy.
– Wiesz, Gino. On chyba wietrzy dużą forsę w Zjednoczonej Europie. Kiedy nam się nie uda i wywalą mnie razem z wami, wyemigrujemy jego śladem. Ameryka nie potrzebuje mózgów.
Ebahlom prychnął jak kot.
– Gwarantuję ci, że Europa też nie potrzebuje. Tylko się tym tak bardzo nie chwali jak my. To nie jest kolejny Eden…
– Zgadza, się, z Edenu łatwo się wychodzi, trudniej jest wrócić – zachichotał złośliwie Heevers… Na cmentarzu zatrzymali się chwilę przy dwóch nagrobkach – nieforemnych płytach z wykutymi imionami, nazwiskami i datami. Agnes przeżegnała się bardzo szeroko i starannie, akcentując ruchy.
Wreszcie doczekali się, po dwóch tysiącleciach.:. Chociaż uwzględniając czas podróży, to jej rodzice urodzili się jakieś dwa tysiące lat temu, a ona jest drugim pokoleniem, więc jako naród nie czekali aż tak dużo dłużej… – zastanawiał się, patrząc na obco brzmiące imiona i nazwiska, i daty, z których jedna – urodzenia – była sześciocyfrowa, a druga – śmierci – tylko czterocyfrowa.
Potem podeszli przed nagrobek znajdujący się w innej części cmentarza; znów Agnes bardzo dokładnie przeżegnała się, a Graham usiłował przypomnieć sobie słowa jakiejkolwiek modlitwy. Nieoczekiwanie długo nie mógł odejść z tego miejsca, a oczy nieznośnie piekły.
XXIV
Autobus przyjechał z dwugodzinnym opóźnieniem, co ucieszyło wszystkich, bo spodziewali się większego, Dzień był słoneczny, niebo błękitne z małymi kłaczkami chmurek… Panował leciutki mrozik, tak ze dwa, może trzy stopnie. Wiatr nie wiał, więc było przyjemnie, zacisznie. Graham wystawił twarz do słońca, choć podobno było to bardzo niezdrowe ze względu na sięgającą na południe aż poza Maratheon dziurę ozonową. Agnes swoim zwyczajem zawinęła się w swój kilometrowy szalik. Obok tłoczyła się grupka kilkorga podróżnych z walizkami, z zawiniątkami i tłumoczkami.
Kierowca otworzył brudny bagażnik, a pasażerowie wcisnęli swoje tobołki w wolne miejsca pomiędzy bagażem innych podróżnych a jakimiś brudnymi, wypapranymi smarem szmatami i narzędziami kierowcy. Potem kierowca kasował bilety, jednocześnie przesadzając z miejsc zarezerwowanych pasażerów zabranych z przydrożnych przystanków. Powodowało to rozgardiasz, a czasem nawet kłótnie. Graham i Agnes mieli miejsca obok siebie w przedniej części wozu, ale usiedli dopiero wówczas, gdy kierowca znalazł inne, równie wygodne miejsce suchemu jak tyka farmerowi, który dotąd je zajmował. Farmer, wrogo pomrukując, wziął swój podręczny tłumoczek z jedzeniem i zwlókł się z siedzenia.
Potem wsiedli pasażerowie nie mający rezerwacji. Niektórzy z nich musieli stać w przejściu. Wreszcie zatłoczony i przeciążony wóz ruszył. Wkrótce opuścił znajome zabudowania Maratheon.
Graham lubił jazdę autobusem. Lubił zmieniający się za oknami krajobraz. Odbierał go, jak odbiera się program telewizyjny. Otoczenie: fotele, wnętrze wozu, wszystko sprawiało wrażenie stabilności, jak nieruchomy, no, może trochę podrygujący pokój, zaś krajobraz za oknem zmieniał się jak ruchomy spektakl.
Agnes siedziała niemal z nosem przyklejonym do szyby. Od ośmiu lat nie wychynęła poza Maratheon. Większość studentów W czasie przysługujących im sześciu tygodni wakacyjnych z reguły zatrudniała się do pomocy farmerom w okolicy miasta. Stanowili tanią i efektywną siłę roboczą. Zwykle godzili się pracować tylko za strawę, ale często dostawali niewielką premię pieniężną.
Agnes zatrudniała się w uniwersyteckiej bibliotece. Z reguły za darmo, to znaczy za prawo do zniżki na stołówce, bilety i uniwersytecką dopłatę do mieszkania. Pozwalał jej na to oszczędny tryb życia. W ciągu roku odkładała ze stypendium, a dodatkowo oszczędzała, wyszukując tańsze oferty mieszkaniowe w martwym sezonie. Natomiast dzięki dostępowi do biblioteki mogła całymi tygodniami pracować.
Dlatego obecnie wpatrywała się jak zaczarowana w okno, mimo że mijany krajobraz był jednostajny i ponury – nieustannie ciągnęły się rozległe płaszczyzny zszarzałego śniegu bądź farmy z charakterystycznymi, wysokimi silosami. Na ogół domostwa były zrujnowane, a przeżarte rdzą silosy świeciły dziurami, ale zdarzały się nadspodziewanie dobrze utrzymane gospodarstwa.
Autobus zatrzymywał się często. Na ogół wsiadali lub wysiadali pasażerowie zajmujący miejsca stojące. W wozie często rozbrzmiewało gdakanie lub kwakanie przewożonego drobiu, czasami kwik prosiąt. Śmierdziało kurzym łajnem, czasem odorem nie mytych ciał.
W małych miasteczkach starali się nie wysiadać, aby ktoś nie zajął ich miejsc. Co parę godzin autobus zatrzymywał się przy jakimś hotelu lub oberży przy stacji benzynowej. Można było rozprostować nogi, wysiąść za wstrzymywaną godzinami potrzebą albo kupić herbatę, bo jedzenie tam, z reguły, było zbyt drogie i przewidując to, wzięli ze sobą kanapki. Wieczorem zmienili się kierowcy. Ten, który dotąd prowadził, ułożył się do snu na przednim siedzeniu. Zmiennik przepchał się przejściem wzdłuż siedzeń, sprawdzając rezerwację i notując siedzących bez miejscówki. Pojechali dalej. Potem ściemniło się.
Niemal nie spali tej nocy. Silnik hałasował, trudno było utrzymać głowę na zagłówku, bolały kolana. Próbowali usnąć: to tulili się do siebie, to układali się sobie nawzajem na kolanach, to znów próbowali nieruchomo klinować się pomiędzy swoim fotelem a fotelem z przodu. Ich ciasny pokoik ze zdezelowaną kanapą wydawał się rajską sypialnią. Dopiero koło czwartej nad ranem zaczęli zapadać w bezbarwne, pozbawione marzeń okresy nieświadomości. Taki sen nie niósł wypoczynku, a pozostawiał tylko przykry, nieświeży smak w ustach albo zlane potem grzbiet i czoło.
Z tylnych siedzeń dochodziła woń alkoholu, chociaż było spokojnie. Widocznie ktoś bardziej doświadczony w podróżowaniu autobusami fachowo pomagał sobie w odpychaniu męczącej rzeczywistości. Pasażerowie w przejściu drzemali na stojąco, co chwilę budzeni wstrząsami wozu. Ktoś głośno chrapał.
Powoli, leniwie świtało. Pomimo to coraz łatwiej było zasypiać. Do gorszych rzeczy można się przyzwyczaić. Tylko te promienie budzącego się słońca tak nieznośnie wciskały się pod powieki. Pomagały poły płaszcza i kurtki. W końcu usnęli w pełnym świetle słonecznego dnia. Mogłoby chociaż być pochmurno…
Krajobraz nie był już tak jednostajny jak wczoraj. Przejeżdżali przez większe miasta, wszystkie przesypiając. Nie robiła wrażenia wysoka zabudowa – przeszklone kiedyś, obecnie na ogół zrujnowane wieżowce z mozaiką potłuczonych szyb i pogiętymi, pordzewiałymi elementami konstrukcji. Przez miasta autobus z reguły przejeżdżał z pełną szybkością, zatrzymując się tylko na dworcu. Raz obrzucono autobus kamieniami, ale wtedy akurat drzemali. Graham obejrzał się i zauważył siatkę pęknięć na jednej z szyb wozu.