Литмир - Электронная Библиотека
A
A

XVI

Niestety, petycja nie przerwała fali napaści. Kolejnym obiektem napadów stały się emigrantki. Doszło do tego, że bały się samotnie opuszczać zabudowania.

Tego wieczora Graham nie wytrzymał nerwowo. Właśnie dowiedział się, że brutalnie zgwałcono kolejną emigrantkę. Tym razem nie na campusie, lecz w samym Maratheon.

Wieczorem nie poszedł pracować na komputerze. Zrezygnował nawet z oszczędzonej od rana kawy, pomimo że bon był ważny tylko przez jeden dzień, a potem przepadał.

Spokojnie czekał, aż Agnes zawinie się w metry swego szalika. Radziła sobie nieźle: zwój za zwojem, a potem długi jeszcze koniec zarzuciła na plecy.

Oboje poszli dróżką, czyimiś nierówno wydeptanymi zmrożonymi śladami. Po odwilży znów nastały silne mrozy. Znów z zimna nieprzyjemnie zaklejały się skrzydełka nosa. Agnes męczyła się i potykała. Nawet garbiła się z wdziękiem, choć przez zasłonę jej okropnego płaszcza mógł to dostrzec tylko wtajemniczony. Graham umiał spojrzeć na nią wzrokiem wtajemniczonego.

– Specjalnie nie poszedłeś na komputer i czekałeś, żeby mnie odprowadzić? – spytała, gdy zrównali się w szerszym miejscu dróżki. Wokół jej twarzy unosiły się kłęby pary z oddechu i tworzyły biały szron na zwojach szalika.

– Tak.

W świetle latarni ulicznej na przystanku autobusu jej twarz była blada – trochę bladoróżowych plamek i słabymi, sinawymi kreseczkami zaznaczone, nozdrza, powieki i kilka przedwczesnych zmarszczek. Agnes wyglądała na kompletnie przemęczoną.

W pobliżu snuły się te same osoby co zwykle. Z tego przystanku oprócz Grahama odjeżdżali zazwyczaj: Heevers, Ebahlom, Lee Pock, Hyman, Tonkine i jeszcze paru innych. Zwykle coś tam do siebie gadali, choć od pewnego czasu Heevers i Ebahlom nie rozmawiali ze sobą. Do Grahama też nie podchodzili, odkąd przychodził z Agnes. Profesorowi wypadało rozmawiać ze studentem wyłącznie służbowo. Nawet jeśli student był rówieśnikiem profesora.

– Popatrz, jesteś jedyną studentką o tej porze – powiedział Graham. – Inni już dawno pojechali do domów.

– Gdzie tam: dalej siedzą i pracują albo pozorują pracę. Potem pojadą na rowerkach albo pójdą pieszo. Potem, to znaczy w dziesięć minut po odjeździe tego właśnie autobusu, kiedy już „ich” profesorowie nie będą widzieli. Wrażenie się liczy.

– Pan Ken poszedł do domu już godzinę temu.

– Wreszcie się zorientował, że olewasz takie pozory. A poza tym ma żonę w ciąży.

– A dlaczego ty nie wracasz wcześniejszym autobusem?

– No, bo… – urwała. – No, bo wtedy nie mieliby o czym plotkować na campusie – dokończyła.

– To może lepiej… – zaczął i ugryzł się w język, bo przecież mógł niechcący spowodować, że ona przestanie z nim wracać.

– Przyzwyczaiłam się do tych plotek – odpowiedziała jednak. – Brakowałoby mi czegoś.

– Dlatego wydajesz tyle na autobus?

– Plotki nie są aż tyle warte – żachnęła się. – Mam tylko jeden płaszcz, który nie nadaje się do rowerka, a i na rowerek mnie nie stać. A gdybym chodziła pieszo, po miesiącu wyglądałabym na tyle lat, ile mam. Dlatego rujnuję się na autobus.

– Przecież wiem, ile masz lat. Czytałem twoją dokumentację.

– Nie szkodzi. Wystarczy, że nie rozpowiadasz.

Rozzłościł się. Oczekiwał innej odpowiedzi. Akurat podjechał autobus. Nie zatrzymał się, lecz wolniutko jadąc, otworzył drzwi. Kierowca obawiał się, że gdy raz się zatrzyma, będzie miał kłopoty z ponownym ruszeniem. Po krótkim truchcie profesorowie według rang znikali we wnętrzu. Graham pomógł Agnes wspiąć się do wnętrza. Nie było to łatwe na jezdni pokrytej skorupą lodu.

– Co za syf – burknęła, lekko sapiąc z wysiłku. – I to za taką forsę.

Zmieścili się na pojedynczym, ostatnim wolnym siedzeniu.

– Nie musisz tak bardzo dbać o te plotki – powiedziała. – I bez tego stale o nas gadają…

– Po prostu, było jedno miejsce wolne. Gdybyś sama siedziała, to by pierdy krzywo się patrzyły, że student siedzi, a profesor stoi.

– Mimo że student starszy od profesora?

– No, nie całkiem, ale niedaleko…

– Mógłbyś wymyślić mądrzejsze wyjaśnienie.

– Osłaniam cię przed napaścią jakiegoś rasisty.

– To jest rekordowa bzdura – zaczęła się tak głośno śmiać” że kilku czcigodnych; starszych, kolegów spojrzało na nich karcąco. Kierowcy nie wolno przeszkadzać, pomimo że jezdnia była zupełnie pusta o tej porze. Skarcona para młodych naukowców potulnie umilkła.

W miarę mijanych przystanków profesorów ubywało. Najpierw znikała trzecia ranga, potem czwarta, następnie zaczęło ubywać piątej.

Przesiedli się na podwójne siedzenie. Trudno jest długo gnieździć się na połowie krzesełka, pomimo że z początku wydaje się, że miejsca jest dość. Graham od pewnego czasu trzymał się oparcia.

Dojechali do przystanku Grahama. Ten jednak, zamiast zebrać się do wyjścia, nadal rozmawiał z Agnes.

– Pośpiesz się – szturchnęła go lekko. – Nie zdążysz wysiąść. On zatrzymuje się dosłownie na moment.

– Nie wysiadam – powiedział i dalej ciągnął wywód na temat tego, co Agnes będzie robić przez tydzień.

– Zwariowałeś? – przerwała mu nieco rozdrażniona.

– Odprowadzę cię pod drzwi, a potem wrócę pieszo te dwa przystanki. Dobrze mi zrobi dwadzieścia minut spaceru. Nie jest zbyt zimno. A nie chcę, żeby ci się przydarzyło to, co tej biednej dziewczynie z wydziału inżynieryjnego. – Zainwestowałem w ciebie zbyt dużo pieniędzy…

– Tak będzie teraz codziennie?

– Przez jakiś czas – znowu wrócił do swoich wywodów i zaleceń.

– Potrafisz czarująco nudzić – powiedziała po chwili, gdy umilkł dla nabrania powietrza.

– Wiem. Nudzenie to jest moja mocna strona – łypnął zbójecko i wrócił do omawiania eksperymentu planowanego na sobotę. Praca w sobotę przyjęła się już od dawna, w wielu grupach pracowano również w niedzielę, choć krócej. Graham przesiadywał w pracy co niedzielę, bo nie miał nic innego do roboty. Nie zmuszał studentów, by przychodzili. Ani Ken, ani Agnes nie pojawiali się nigdy w niedzielę.

Wysiedli, a za nimi jeszcze dwóch innych ludzi. Przystanek usytuowano w nie zabudowanym miejscu, wśród pól przykrytych zlodowaciałą warstwą śniegu. W odległości kilkuset metrów, może kilometra, ciemniały pierwsze niskie zabudowania, z rzadka rozświetlane wątłymi, pełgającymi światełkami.

– Ależ ty mieszkasz. Gdybym wiedział, wcześniej zacząłbym cię odprowadzać.

– To takie przewężenie miasta. Kiedyś były tu jakieś domy. Dalej zaczyna się South Maratheon. Tam mieszka większość studentów. Później pokażę ci drogę na skróty, którą wrócisz. Nie trzeba iść z powrotem aż na przystanek. W sumie wyjdzie, jakbyś szedł te dwa przystanki szosą.

Zauważył, że Agnes co chwilę ogląda się do tyłu.

– Coś nie w porządku?

– Zwykle oprócz mnie nikt nie wysiada. A tu jakichś dwóch nieznanych, rosłych facetów.

– Może tu mieszkają.

– Wiesz… Mieszkańcy już dawno śpią, bo elektryczność kosztuje. Jedynie studenci i profesorowie wracają o tej porze.

– Może nowi studenci.

– Wiedziałabym. Plotki rozchodzą się zanim jakiś przybędzie na campus. Obawiam się ich. Są jeszcze więksi od ciebie. Weź mnie pod rękę, będziemy wyglądali jak małżeństwo.

Wsunęła rękę pod jego ramię, pomimo ciężkiego płaszcza jakoś tak nieśmiało, niepewnie, za lekko. Tamci dwaj mężczyźni zwolnili, przestali się zbliżać. Najwyraźniej zorientowali się, że są obserwowani i albo na razie zrezygnowali ze swoich zamiarów, albo nie chcieli wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń.

Po dziesięciu minutach doszli do jednego z typowych, drewnianych, parterowych domostw. Graham rozcierał zmarznięte uszy. Mróz zdążył dokuczyć.

Agnes rozejrzała się wokoło uważnie, spojrzała na niego i zaproponowała:

– Może wpadniesz na herbatę albo ziółka.

– Pewnie. Może tata jeszcze nie śpi – powiedział. Mam nadzieję, że jest głuchy jak pień albo śpi jak kłoda, albo najlepiej jedno i drugie… – pomyślał.

Przez króciutki, ciemny korytarzyk zawalony niesamowitą ilością najróżniejszych gratów przeszli do kuchni. Na szafce palił się kaganek. Ciemność dodatkowo rozjaśniała rozżarzona płyta kuchenki elektrycznej. Krzątała się tam okropnie gruba dziewczyna w wystrzępionym szlafroku… Gotowała w dużym aluminiowym garnku makaron.

56
{"b":"100694","o":1}