XIII
Rud chadzał na spacery wokół baraków. Zapuszczał się nawet daleko w stronę obozu kobiecego, miął bowiem nadzieję jeszcze raz spotkać Białą Nieznajomą.
– Przywidziało ci się – mówił mu Fiala. Nikt młody nie przybywa tutaj w całości. Nigdy. Bez wyjątku.
Rud dreptał z założonymi do tyłu rękami, co chwilę przystając i czekając na kulejącego kolegę.
– Zapamiętaj sobie, że każdy młody idzie na sekcję Fiala bezlitośnie zabijał marzenie Ruda – a tam kroją plasterek po plasterku, żeby – określić przyczynę zgonu. Potem szyją, byle jak, do trumny, żeby rodzina nie narzekała. Wnętrzności wkładają jak leci, bez składu i ładu. Tu, bracie, trafiają wyłącznie albo starcy, albo pokrojeni w plastry. No, albo nienarodzeni, rozerwani na krwawe strzępy przez wyłyżeczkowanie. Innej możliwości nie ma.
Usiedli na ławce z nie heblowanych desek, stojącej przy studni. Ławkę ocieniała schnąca brzózka. Dzień był upalny i Fiali było nieznośnie gorąco, także z powodu czarnych spodni. Zawsze nosił czarne spodnie, żeby nie było widać śmierdzącej, mokrej plamy w kroku. Już dwa razy wyznaczali mu termin operacji poprawkowej, ale za każdym razem wynikało nieprzewidziane opóźnienie.
Przykry zapach moczu wzmocniony upałem i miażdżąca logika wywodu, którym Fiala odbierał mu złudzenie, powodowały, że Rud pragnął uwolnić się od jego towarzystwa. Czuł się jakby uwięziony. Uświadomił sobie, że ośrodek przystosowania to właściwie jak więzienie: druty kolczaste, budki strażników. A za drutami – zwykły lasek, zwykła łąka, zwykłe wzgórza. Może właśnie tam spotkałby Białą Nieznajomą.
– A jednak ona była cała, bez żadnych szwów, ani nie pocięta – powiedział z naciskiem. – Jestem tego pewien, Fiala. To musiał być wyjątek. Jej się udało – Rud miał nadzieję, że upór zniechęci Fialę do rozmowy i zmusi do zmiany towarzystwa.
– Na mnie nie widać, bo skóra popaloną, ale popatrz do lustra. Zobaczysz na swojej twarzy blizny po szwach, jak cię szyli po sekcji – nie rezygnował Fiala.
– Teraz już nie wiem, które blizny są po sekcji, a które po karze większej – mruknął Rud. Smród moczu narastał.
Fiala też musiał to poczuć. Był coraz bardziej skrępowany. Pod błahym pozorem pożegnał się i pokuśtykał na swych popalonych stopach. Po chwili również Rud podniósł się z ławki, gdyż po Fiali pozostała cuchnąca plama na desce.
Spacerował wzdłuż wewnętrznej zony. Właściwie nikt nie mówił, że nie wolno się zbliżać do tego pasa ubitej ziemi, oznakowanego czerwonymi chorągiewkami. Senni strażnicy drzemali na swoich gniazdach. Rud obserwował lasek rosnący za drutami. Miał wielką ochotę dostać się do tego lasku.
Dlaczego nie może być po prostu Niebo? – myślał – a nie najpierw jakiś ośrodek przygotowawczy. Od bocznicy dobiegł gwizd lokomotywy – przyszedł nowy transport.
Nagle rozległ się trzask i głośny łomot. Rud odwrócił głowę, Jedna z budek strażniczych zawaliła się, zrywając przy okazji drut kolczasty. Belki rusztowania zupełnie zbutwiały przez lata. Zbity z desek kosz budki leżał na zewnętrznej, zaoranej zonie. Dochodziły z niego, jęki i krzyki poturbowanego strażnika. Jakoś nikt nie zainteresował się wypadkiem. Właściwie można by uciekać – pomyślał Rud. Zwalone belki zupełnie przygniotły zasieki, otwierając drogę do ucieczki. Strażnicy z sąsiednich budek prawdopodobnie też nie strzelaliby, gdyż mogli się pomylić. Ogłupiały Rud stał bez ruchu.
Dopiero po minucie któryś ze strażników zbudził się z drzemki. Rozległy się gwizdki. Poschodzili się opiekunowie i strażnicy. Rud oczekiwał, że będą biegali, tymczasem wszyscy snuli się ospale i sennie. Nie było sanitariuszy na dyżurce, musiano dopiero ściągać ich z dołu. Przyszli dwaj z noszami. Na czapkach przepisowe płomieniste pentagramy jakie noszą na dole. Rudowi wydawało się, że mrużą oczy, nienawykli do światła. Sprawnie załadowali i odnieśli jęczącego strażnika, który podobno złamał nogę. Kilkoro nienarodzonych stało zbitych w ciasną grupkę, uważnie obserwując niezwykłe wydarzenia. Oni sami stanowili niecodzienny widok, gdyż normalnie chronią się przed silnym światłem słonecznym, mając skórę bardzo wrażliwą na poparzenia słoneczne. Dla odmiany, w dni pochmurne lub wczesnym rankiem czy wieczorem snuli się dziesiątkami, badawczo się wszystkim przypatrując. Trzeba było uważać, żeby nie wpaść na takiego maleńkiego człowieka, choć obawa była zbędna, gdyż już z odległości paru metrów namolnie ładowali się do, psychiki przechodnia, wykrzykując pod jego czaszką, żeby uważał i nie zrobił im krzywdy.
Schodziło się coraz więcej podopiecznych i opiekunów. Trzeba było naprawić rusztowanie i poprawić zasieki. Niektórzy opiekunowie zaczęli zbierać chętnych do pracy, ktoś przecież musiał przytransportować belki. Oczywiście, starców i nienarodzonych omijali. Rud początkowo chciał się zmyć, ale doszedł do wniosku, że właściwie nie ma nic ciekawego do roboty; w baraku czekało do poprawienia kolejne wypracowanie Neuheufla. Na myśl, że znowu będzie musiał męczyć się i głośno zachwycać marnymi pomysłami śledczego, skierował się ku zbiegowisku.
– Nie pchaj się tam, chłopcze – powiedziała bezzębna staruszka – bo będzie na ciebie… Na pewno będą szukali winnego. Budują takie dziadostwo, a potem winę zwalają na przypadkowych ludzi!… – ożywiała się coraz bardziej. Zaczęła nawet nieco wymachiwać laską. Przestała zaraz, gdyż było to ponad jej wątłe siły.
Rud nie zamierzał się wycofywać. Wyróżniał się z tłumu zgarbionych, zeschłych postaci i szybko został wyłowiony. Jeden ze śledczych skinął na niego. Rud posłusznie podszedł.
– Potrzebni są ludzie do roboty – powiedział śledczy, uważnie patrząc na numer Ruda na jego drelichu.
Ciekawe, czy już zapamiętał?… – przemknęło przez głowę Ruda.
– Będziemy nosić drewno. Ustawcie się tam, przy ogrodzeniu. – Mam wyjść poza zonę? – udał głupiego Rud.:
– Nie. Na dach baraku – prychnął śledczy z ironią. – Jak mówię, to macie wykonać, Milenkowicz – dorzucił.
Ruda zmroziło. Skąd znał jego nazwisko? Widocznie śledczy kontaktują się ze sobą, podobnie jak nienarodzeni, i ten zdążył już dostać dane Ruda z centralnej kartoteki. To było sensowne wyjaśnienie. Bez słowa, z satysfakcją przekroczył rozpiętą linkę z czerwonymi szmatkami, przeszedł przez ubity pas i ustawił się z grupką wybranych ludzi. Chwilę czekali, zanim skompletowano potrzebną liczbę. Śledczy przynieśli siekiery i piły.
Ruda ogarnęła radość, gdy zorientował się, że pójdą po drewno akurat do tak utęsknionego lasku. Perspektywa ciężkiej pracy fizycznej nie zniechęcała. Dostał do niesienia siekierę osadzoną na długim stylisku. Uzbrojeni, jedni w piły, inni w siekiery, ruszyli dwójkami. Ze wzruszeniem przebył zaoraną zonę zewnętrzną, zostawiając głębokie ślady. Szli ochoczo, niektórzy zaczęli nawet pogwizdywać.
Towarzyszył im tylko jeden nie uzbrojony śledczy. Przedstawił się jako Schulz. Właściwie, można by go łatwo obezwładnić – pomyślał Rud. – Cios obuchem i po problemie. Trzeba tylko zaczekać, aż znikniemy w lesie, aż przestaniemy być widoczni z ośrodka – analizował sytuację. Zanim odkryją ucieczkę, będziemy już daleko. Z pewnością inni myślą to samo.
Las nie był daleko i po, kilkunastu minutach energicznego marszu weszli pomiędzy pierwsze drzewa. Schulz wybierał drzewa do ścięcia. Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie bał się podopiecznych.
Wtedy się zaczęło: Rud poczuł swędzenie w nosie. Kichnął raz, drugi, dziesiąty. Z nosa polało się ciurkiem. Czuł się koszmarnie. Jego cielesna powłoka stała się mieszkaniem nie do zniesienia. Odnosił wrażenie, że głowa nabrzmiewa… Nie mógł myśleć. Nie miał wcześniej kataru siennego i nieznośne odczucia, jakie ta dolegliwość przynosi, były dlań czymś nowym, chociaż nie czymś bardziej męczącym, gdyż objawy kataru siennego są jednakowo nie do wytrzymania, obojętne, czy jest to pierwszy atak, czy setny.
Wszyscy inni cierpieli podobnie. Niektórzy nawet puchli. Nieubłagany Schulz poganiał do pracy. Ścinali pnie piłami, a następnie siekierami obcinali gałęzie.