W ogóle jakby przybyło emigrantów w otoczeniu Grahama. Do Agnes przychodziło codziennie po kilka koleżanek emigrantek. Niektóre wyglądały jak zwyczajne ziemskie dziewczęta, może na ogół miały nieco gęstsze brwi czy grubsze warkocze, inne były dziwne, ich buzie przypominały skrzyżowanie kociego pyszczka z twarzą dziewczyny, lub nawet gorzej: małpiej mordki z twarzą dziewczyny. Niektóre wyglądały jak tłuste kluseczki czy wałeczki, w zapinanych na guziki szlafroczkach czy kubraczkach i niebieskich z reguły chusteczkach, inne były równie smukłe i zgrabne jak Agnes.
Agnes bowiem, gdy tylko wyplątała się ze swojego mrozochronnego, pokracznego tłumoka, przeobrażała się w czarującą, zgrabną, delikatną dziewczynę, która mozolnie krząta się po laboratorium. Lubiła chodzić w czarnym golfie, ciemnoszarej spódniczce i czarnych, grubych pończochach lub rajtuzach albo nosiła połatane błękitne dżinsy, czasami zaś ubierała się w fioletowy, obszerny sweter zrobiony z kilku rodzajów włóczki o różnych odcieniach. Graham złapał się na tym, że zna już wszystkie warianty jej strojów. Nie miała tego zbyt wiele. Za to buty nosiła zawsze te same: czarne, ponad kostkę, na wysokiej, karbowanej podeszwie, dokładnie w tym fasonie co jesienne buty Grahama, tylko mniejszy numer.
Graham ubierał się podobnie ciemno – w wyciągnięty sweter i wytarte dżinsy, bo nic innego jakoś sobie, nie kupował. Na ich brunatno – szarym tle odbijał elegancki Hsiu. Zawsze w coraz to innych jasnych spodniach i bluzie, zawsze czysto wypranych, odprasowanych i troskliwie pocerowanych przez panią Hsiu.
Widać mieli jeszcze sporo kolorowej konfekcji i yuanów przywiezionych z Republiki Środka.
Agnes miała naturalną smykałkę do aparatury. Od początku sobie radziła, często uczyła Hsiu, jak on sam powinien posługiwać się instalacjami. Chodziła, ruszała się z taką dziwną, miękką kocią gracją, że Graham wodził za nią wzrokiem. Zaczął znacznie więcej czasu spędzać w laboratorium, rzadziej przesiadywał w swoim biurze.
Czasami zastanawiał się, czy ona rusza się tak spontanicznie, czy to jest tylko taniec obliczony na jego oczarowanie. Ostatecznie Hsiu grał, żeby zrobić lepsze wrażenie, a Jager też.
VIII
Głośny terkot dzwonka telefonicznego oderwał Grahama od pracy.
– Słucham – mruknął.
– Tu Heevers. Wpadnij do bursy. Zaraz mamy zebranie. W świetlicy. Nie może cię zabraknąć – rozległ się stuk odkładanej słuchawki. Rozmowy musiały być krótkie, bo naładowany korbką akumulatorek nie wystarczał na długo.
Graham gapił się długą chwilę w czarne pudło telefonu, w końcu założył kurtkę i wyszedł. Chyba wypadało być na tym zebraniu.
Nie pomylił się. Sala była niemal pełna i ciągle przybywali nowi. Zdążył usiąść na jednym z ostatnich wolnych miejsc. Ostatecznie, siedzący na ławie nie mogą ścieśniać się do woli. Na małej scenie, gdzie zwykle występowały zespoły wędrowne, ustawiono stół i parę krzeseł. Siedzieli na nich profesorowie z różnych wydziałów: Jones, Appelbaum z chemii, Biezdomnyj z nauk politycznych, Fiedle z psychologii, kilku nieznanych i Heevers ze swą różową łysiną. Przewodził rektor drugiej rangi, Martinez. On też zagaił:
– Chciałbym, aby nasze zebranie zostało potraktowane wyłącznie jako informacyjne. Mile widziałbym na nim również naszych kolegów emigrantów. Wszyscy oni zostali osobiście zaprószeni. Niestety, żaden z nich nie zjawił się, nad czym ubolewam.
Ostatnim zdaniom rektora towarzyszył szmer.
– To jest oznaka lekceważenia. Zebranie ma być właśnie im poświęcone – odezwał się Tonkine. To był głos z sali.
– Zacznijmy od statystyki – powiedział spokojnie Martinez i wskazał na jednego z siedzących obok niego.
– Skjelvoh, z wydziału ekonomii – przedstawił się tamten.
– Sporządziłem proste zestawienie danych dotyczących emigrantów – zaczął. – W czasie ostatniego spisu powszechnego, przed osiemnastu laty, liczba emigrantów w Ameryce wyniosła jeden milion osiemset trzydzieści tysięcy osobników, przy czym liczba ludności zasiedlającej cały nasz kraj od Kanału Panamskiego do Terytoriów Arktycznych wynosiła sto siedemdziesiąt sześć milionów osób. Zatem emigranci stanowią nieco ponad jeden procent ludności, zaledwie. Wydawałoby się, że jest to nic nie znacząca grupa. Jednakże na naszym uniwersytecie, na sumaryczną liczbę stu pięćdziesięciu dwóch profesorów, aż trzydziestu czterech to emigranci, co stanowi ponad dwadzieścia procent wszystkich! Wśród studentów udział emigrantów jeszcze bardziej zadziwia: wynosi aż pięćdziesiąt procent – dokładnie jeden emigrant na jednego naszego. Proszę państwa, nasz przykład wcale nie jest odosobniony – na wszystkich dwudziestu ośmiu uniwersytetach Ameryki jest bardzo podobnie. Emigranci obsadzają stanowiska w nauce, podobnie jest w medycynie, prawie i bankowości. Proporcjonalnie do liczby osobników stanowią grupę umieszczoną chyba najwyżej w drabinie społecznej.
– Dlaczego uporczywie unika pan nazywania ich ludźmi? – ktoś z sali, chyba Agnew Turpick, ubiegł Grahama pytaniem.
– Proszę nie przerywać referentowi. To nie więc – natychmiast zareagował Martinez.
– Kto powiedział, że to ludzie? – odparł jednak Skjelvoh.
– O ile pamiętam, żaden z miarodajnych czynników nie stwierdził tego jednoznacznie. Nawet parlament, gdy głosował zakaz nazwy „Heddeni”, uniknął określenia „ludzie” – Skjelvoh rozpędzał się w dyskusji, pewny, że ma interlokutora pod obcasem.
– A nawet… – tu na moment zawiesił głos jak dobry prawnik wygłaszający miażdżącą mowę -…tenże sam parlament, głosując dla nich prawa obywatelskie, też ani razu nie użył słowa „ludzie”.
– Papież stwierdził, że Heddeni to ludzie. Potwierdził to swoim autorytetem już sto… osiem lat temu – powiedziała.
Norma Chomsky z filozofii. – Zresztą to samo powiedział główny rabin Jerozolimy i główny imam, ajatollah…
– Papież niech się martwi, czy zachować łacinę. Kanclerz Zjednoczonej Europy mocno naciska, żeby w korespondencji watykańskiej używać wyłącznie języka europejskiego.
– Coś takiego… – parsknął ktoś śmiechem. – Kanclerzowi nie chce się nawet wydawać pieniędzy na uczenie swoich chłopców z wywiadu języków obcych…
– Proszę zebranych!… – donośny głos Martineza przytłumił wymianę zdań. – Proszę nie sprowadzać dyskusji na te tory. Doskonale pamiętamy wszyscy skłócenie i podział naszego środowiska po decyzji o likwidacji wydziału teologii. Nikt z nas nie chce wracać do tamtych sporów i do tamtej atmosfery. Granice religianctwa zostały wtedy jednoznacznie określone.;
– Myślę, że poruszone zagadnienie człowieczeństwa emigrantów, przypominam państwu właściwe określenie, należycie wyjaśni biolog – tu zwrócił się do Heeversa.
Heevers, który już od chwili domyślał się, że zaraz będzie musiał wypowiedzieć się, kiwał się rytmicznie do przodu i do tyłu na krześle, a jego łysina poczerwieniała jak wole indyka, Nerwy zjadały go, zanim jeszcze zaczął mówić.
Dla tego faceta każdy wykład musi być potworną męką… – pomyślał Graham. – A studenci mają okropny ubaw albo nudzą się okropnie…
– Emigranci niewątpliwie są istotami rozumnymi… – zaczął niepewnie.
– Wiemy. Jest ich wśród nas trzydziestu paru… – rozległy się śmiechy. Heevers wyczekał, aż hałas ucichnie. Łysina bielała samoistnie. Widocznie najbardziej denerwował się przed startem. Własna wypowiedź uspokajała go.
– Właśnie… – powiedział. – Niezależnie od rasy, zdarzają się wśród nich intelektualiści będący nawet profesorami pierwszej rangi…
– Z drugiej strony, fizjologicznie niektórzy nawet dość sporo różnią się od nas – kontynuował, przełknąwszy ślinę, – Znamy wszyscy profesora Zuriaqu. Wydaje się, że jest on neandertalczykiem… Zresztą, może ktoś z antropologów…
– To prawda, Joften. Prosiłem kiedyś Zuda, żeby pozwolił się przebadać. Można go uważać za odmianę neandertalczyka… – wtrącił się stary Martimus Uijthof. – Ciągnij dalej, Joften.
– Wśród przybyłych jest wiele ras jeszcze mniej podobnych do nas. Niektórzy z nich nie chcą poddawać się badaniom i chyba dotąd nie ma w pełni kompletnych, całościowych studiów mówiących, jak dalece niektórzy z nich różnią się od nas. Z pewnością każdy z nas poczynił obserwacje… -