– Z ciebie jest niezły szczur kominowy – powiedziała uśmiechnięta Marion. Światło dzienne odmieniło ją – policzki zaróżowiły się, nie miała gorączki. W pracy wyręczały ją Sheilla i Marsha.
Don wyszczerzył zęby.
– Zaczekaj z pochwałami. Tam jest jeszcze sporo śniegu. Jednak nic nieoczekiwanego się nie stało i wkrótce przewód kominowy był przetkany. Dym przestał dławić i zamiast snuć się po izbie, znikał w kominie. Uruchomienie pieca nadało życiu nową jakość.
Zapadał zmrok kiedy Don zakończył te prace.
Sheilla dokładała do ognia węgla przyniesionego przez Marshę w zardzewiałym wiadrze. Żar palił odmrożoną twarz, ale Sheilla nie chciała zrezygnować z przyjemności wygrzewania się. W garnku ochoczo topniał śnieg na ziemniaki. Marion przykuśtykała, wspierając się na kijku narciarskim i aluminiową łyżką wybierała co większe paprochy z garnka. Nasypała soli, żeby przyspieszyć topnienie. Don strugał z gałęzi kule, aby mogła wygodniej chodzić. Marsha obierała ziemniaki.
– Pokazało się dzisiaj słońce? – zapytała. Don potwierdził skinieniem głowy.
Spojrzały na niego wszystkie trzy.
– Nic z tego… – mruknął, nie patrząc na nie. – Bez zmiany. Nadal jest pomarańczowe. Widać na nim plamy. Jak dotąd.
Trochę zwarzył ich nastrój. Szyby zaczynały zamarzać.
Długo można by chwalić zalety tego miejsca. Niemalże wszystkiego było pod dostatkiem. Wyglądało, jakby właściciele opuścili dom, nie zabierając niemal nic ze sobą. Marsha nalała wszystkim po dużym kieliszku wódki. Don oglądał pod światło kieliszek ze rżniętego szkła kryształowego. Kiedyś stwierdziłby, że jest w złym guście, teraz podziwiał kształt. Uśmiechnął się: taki kieliszek powinien służyć do wina.
– Cuchniecie jak barany – powiedziała Sheilla, opróżniwszy swój kieliszek. – Zróbcie z tym coś, bo będziecie musieli przenieść się na zewnątrz…
– Mała jest cholernie bezczelna – powiedziała Marsha, która nie kupiła nieudanego dowcipu Sheilli.
– Zmienimy opatruneczek, to się uspokoi – powiedział zjadliwie Don.
Ta uwaga uspokoiła Sheillę i nieoczekiwanie podziałała na Marion, która jednym haustem wychyliła kieliszek i nalała następny. Ziemniaki już się rozgotowały. Marsha przygotowywała jakieś jarzyny i konserwę jako omastę. Nastawiła wodę na herbatę.
Zgodnie z zapowiedzią, Don zmieniał Sheilli opatrunek. Jej twarz wyglądała przerażająco. Policzki i nos pokrywały pęcherze surowicze…
– Spróbujemy je przekłuć – powiedział. Zaostrzył i wygotował drut do robótek, następnie odkaził go w wódce. Z przekłuwanych pęcherzy ściekała bezbarwna surowica. Don nie miał doświadczenia w pielęgnowaniu odmrożeń. Należało to do kobiet, ale akurat żadna nie umiała tego robić, nawet Marion.
Próbował odkazić jej twarz wódką, ale tak wyginała się z bólu i syczała, że zaprzestał. Marsha podawała jedzenie.
– Oczy masz nie zagrożone – powiedział. – Pęcherze nie sięgają tak wysoko. Może się to zagoi bez śladu… Jej oczy zmalały pod zapuchłymi powiekami, choć błyszczały jak zwykle.
– Obiad gotowy! – przerwała Marsha. – Przestańcie tam gruchać… Marion opatrzysz po jedzeniu.
Smakowało wyśmienicie: mięso z puszki, którego znajomy, niewyszukany smak skutecznie maskowały dodane przyprawy i cudowne, sypkie, żółte ziemniaki.
– Dobre te ziemniaki – powiedział Don. – Nawet nie są sine, nie przemarzły.
Marsha była dumna. Chwilami nie umiała skrywać myśli.
– Mięso też – podchwyciła Sheilla. – Wcale nie czuć, że to konserwowe… To chyba ten twój pomysł z warzywami?
Don uśmiechnął się nieznacznie – przecież Sheilla była obecnie niemal pozbawiona węchu, zatem i smaku. Te pochwały były zapłatą za zgodę na nowy biustonosz.
Siedzieli na dwóch zestawionych kanapach – tę drugą przenieśli z sąsiedniego pokoju i ustawili przy piecu. Siedzieli z podciągniętymi nogami, gdyż pomimo uszczelnień strumień przejmująco zimnego powietrza snuł się przy podłodze.
Marion; podpita i najedzona, zapadła w lekką drzemkę. Wtedy Don i Marsha odwinęli jej bandaż. Ogromne pęcherze sięgały pod kolana, zaś stopy, wprawdzie wolne od pęcherzy, były zupełnie czarne. Don przekłuwał i odkażał je.
– Hej, wy tam!… – powiedziała głośno Sheilla. – Marsha, zostaw Dona. Nie musisz się tak stale na niego gapić…
Właśnie bandażowali stopy Marion, która cicho chrapała. Marsha machnęła ręką, jakby oganiała się od muchy.
– Cicho bądź, Sheilla. Nie przeszkadzaj.
– Zdrowie! – Sheilla uniosła kieliszek. – Zdrowie nas wszystkich!
– No i co o tym myślisz? – Marsha nie zwracała na nią uwagi.
– Sama widziałaś – odrzekł. – Nic nie myślę… Oboje sączyli alkohol. Nagle Marion zbudziła się i uniosła na łokciach.
– Chyba umieram. Dławi mnie. – powiedziała. – Nie mogę oddychać.
Zaczęła rzęzić i rzucać się na łóżku. Oddychała z trudem, chrapliwie.
– Może jej zrobić sztuczne oddychanie? – podsunęła Marsha.
– Bez sensu… Przecież oddycha.
– Ona zażywa antybiotyki – powiedziała Marsha. – Nie wolno jej było pić dzisiaj.
Spojrzały na niego.
– Nie wiem. Nic nie wiem. Nawet nie znam nazwy tego leku… Może trochę histeryzuje… – plątał się w domysłach. – Trzeba czekać.
Marion oklapła. Jej pobladłą twarz pokrył zimny pot.
– Zimno mi – powiedziała. – Bardzo zimno… Przykryjcie mnie.
Otulili ją kocem, nadal siedząc wokoło. Atak mijał. Powiedziała, że już jej lepiej, choć nadal drżała. Wszyscy troje zaczęli pić.
– Mam czarne stopy, prawda? – zapytała nagle. Milczeli.
– Możecie powiedzieć. Trochę znam się na tym – mówiła dalej. – Chcę wiedzieć, żeby znać swoje szansę… Z czarnych stóp można jeszcze wyjść. Widziałam, jak z tego wychodzili.
– Masz czarne stopy – potwierdziła Marsha. – Bez pęcherzy. Pęcherze są na łydkach.
Marion spokojnie skinęła głową.
– Najgorsze, że dotąd nie wróciło mi czucie. Tylko lewa pięta jakby reagowała… Ale jestem dobrej myśli… bo gdy chodzę, nie jest całkiem źle. Mam wrażenie, że są mi posłuszne. Poprzednio torował mi drogę; facet o czarnych stopach. Robiłam mu opatrunki, ale szedł.
Marsha przyniosła radio i znalezione przez siebie baterie.
– Były tak zimne, że muszą działać – powiedziała i włożyła je do plastikowej obudowy. Odbiornik był bardzo zużyty. W najczęściej dotykanych miejscach, przy pokrętłach były charakterystyczne, ciemne i tłuste zacieki; Przekręciła wyłącznik. Głośnik zatrzeszczał. Marsha powoli, z namaszczeniem obracała pokrętło strojenia. Trzask nie zmieniał się. Nagle przez trzaski dała się słyszeć muzyka, a potem gardłowy głos spikera.
Już mieli łzy w oczach. Odbiór się poprawił, głos stał się bardziej czysty. Spiker spokojnie odczytywał komunikaty. Po chwili odbiór pogorszył się, muzyka stała się ledwie słyszalna. Innej stacji nie udało się złapać.
– Znowu radio Benha? – zapytała Marion.
– Nie wiem… Chyba tak – Don wzruszył ramionami. – Mówili po arabsku. Może Benha jeszcze nadaje…
– Jak tam daleko, jak tam jeszcze daleko – westchnęła Marion.
– Gdy tam dotrzemy, będziecie moim haremem – Don z uśmiechem objął ją. – Ty do reszty opalisz się na „Murzynkę”… Stopy już masz czarne…
– Myślisz, że tam dojdziemy? – Marsha splotła ręce pod kolanami.
– Ty i Sheilla będziecie robić za cudowne, niebieskookie hurysy z Północy… Wszędzie ciepło, jak dawniej – mówił ciszej, do swoich myśli. – Jesteście takie piękne…
Nagle otrząsnął się.
– Co mówiłaś? – zwrócił się do Marshy. Nie, nie będzie źle… Co dnia jest tak samo. Może już nie oziębia się… A noce?. – mówił chaotycznie. – Trudno powiedzieć, bo są już tak zimne, że trudno ocenić. Nie mamy termometru. Dzisiaj tarcza słoneczna wyglądała tak samo jak dotąd.
Zapadła cisza. Nie oczekiwały wywodu na ten temat. Popijali swoją wódkę.
– Nie pamiętacie, co mówili? – spytał, jakby chciał rozproszyć nastrój. – Ilość energii dochodzącej ze słońca spada wolno i, jak dotąd spadła niewiele… To następuje powoli… Może już się zatrzymało? Jestem przekonany, że na południu jeszcze ktoś zajmuje się astronomią… Może gdyby złapać Abidżan… Oni mówią po francusku. Marsha by coś zrozumiała.