Dalsza droga Czarownicy i Dziecka przebiegała już bez przeszkód, choć była długa i męcząca. Zostały im do pokonania dwie wielkie, pokryte lasami góry; musiały też wyminąć parę Wsi i dwa Miasteczka. A jednak przez jedno z nich musiały przejść, bowiem tylko w nim znajdował się most, prowadzący na drugą stronę szerokiej, rwącej Rzeki, którą musiały przekroczyć.
– Miasteczko przejdziemy o szarzyźnie, między nocą a dniem. Jest to pora najgłębszego snu zdrowych i pora w której przychodzi Śmierć, jeśli winna po kogoś przyjść. Między godziną czwartą a piątą rano. Szare i nie dla każdego dobre to godziny, ale dla nas akurat najlepsze – powiedziała Czarownica.
Siedziały właśnie z Dzieckiem w małym lasku w pobliżu Miasteczka i czekały na zapadnięcie nocy. Od głodu ratował je suszony chleb i równie suszone mięso, ukryte w worku Czarownicy zda się w nieobliczalnych ilościach. Dziecko już kilka razy podejrzewało, że prawdopodobnie te suchary i mięso mnożą się w worku Czarownicy czarodziejskim sposobem, bowiem nie ubywało ich nigdy wtedy, gdy były głodne i jadły do syta. Tyle, że po tym posiłku o wiele szybciej powracał głód, niż po zwykłym jadle, jakie Czarownica zdobywała we Wsiach.
Noc zapadła szybko i raptownie, jak dzieje się to zazwyczaj na przesileniu zimy i wiosny. W chłodnym, czystym powietrzu echo niosło dźwięk zegarów z Miasteczka, wybijających dostojnie kolejne przemijające godziny. Gdy wybiła trzecia, Czarownica jeszcze chwilę odczekała, a potem ruszyły wolno w stronę widniejących w oddali zabudowań.
Było to pierwsze Miasteczko jakie Dziecko oglądało w swym krótkim życiu i choć niewielkie, ubogie i ciemne, wzbudziło w nim zachwyt. Nigdy nie widziało jeszcze tylu domów naraz, stojących koło siebie gęsto, jak drzewa w Lesie; oszołomiły ją wysmukłe wieże, małe rzeźbione kapliczki i bogaty rozłożysty Ratusz z wielkim zegarem, który wybijał właśnie godzinę czwartą, gdy znalazły się w jego pobliżu.
Wszędzie panowała niczym nie zmącona cisza. Spali chyba wszyscy, gdyż w oknach domów było ciemno. Spali też Najeźdźcy w Ratuszu, a nawet strażnicy strzegący wejścia doń, gdyż uszu podróżniczek dobiegło ich potężne chrapanie. Szły wolno, rozglądając się, gdyż Dziecko nie mogło nasycić wzroku nowymi widokami i mnogością wąskich, krętych uliczek.
Nagle Dziecko przystanęło:
– … słyszę śpiew?! – powiedziało zdziwione.
– Ktoś śpiewa Pieśń Jedyną – szepnęła dziwnie uroczyście Czarownica. – Podejdźmy bliżej i posłuchajmy. Na razie nie czuję, by groziło nam jakieś niebezpieczeństwo.
W jednym z małych domów przy końcu uliczki – za którym znowu rozpościerały się puste pola i Rzeka – tliło się wątłe światełko. Czarownica z Dzieckiem podkradły się bliżej okien. Po chwili Dziecko ujrzało przez małą, okopconą szybkę niewielką lecz czystą izdebkę i staruszkę, siedzącą przy ogniu, który żarzył się słabo w kominku. Koło staruszki siedziało trzech mężczyzn i jedna kobieta, słuchając jej Pieśni:
“…a Święty Kamień czeka i czeka,
aż przyjdzie Jeden, przyjdzie Jedyna,
i wtedy znowu Wielkie Królestwo
historię swą rozpoczyna.
I siedem razy sto roków mija,
nim pora nadejdzie święta
i nim odrodzi się Wielkie Królestwo.
Cierpliwie o tym pamiętaj…”
Staruszka umilkła i przymknęła oczy. Słuchający także uśmiechali się do siebie, kiwając w zamyśleniu głowami. Jeden z nich wstał i przeciągając się podszedł do okna. Czarownica z Dzieckiem skryły się za płotem, a potem ruszyły cicho dalej, w głąb ciemnych, szerokich i pustych pól, skąd dochodził donośny, bezczelnie swobodny śpiew rwącej Rzeki.
– Co to jest Pieśń Jedyna? – pytało Dziecko, maszerując spiesznie.
– Kiedyś się tego dowiesz, jeszcze nie czas – burknęła Czarownica. – Ma ona zresztą mnóstwo odmian. Są rymowane, takie jak ta, lub też pisane białym wierszem i poetyckie, inne zaś noszą na sobie piętno rycerskiego eposu. Ale wszystkie mają wspólną treść i wszystkie są Pieśnią Jedyną. Wiedz o tym, że za jej śpiewanie grozi kara śmierci. I wielu mieszkańców tej smutnej krainy już dało za nią głowę. Mimo to, jak widzisz, śpiewają dalej…
– A Święty Kamień? Co to jest Święty Kamień?
– Każdy kraj, każdy naród, każde państwo mają swoje święte lub cudowne miejsca. Muszą je mieć. Biedni i skazani na brak nadziei są ci, co takich miejsc nie mają lub nigdy nie mieli. Wielkie Królestwo miało ich wiele, niektóre przetrwały w ukryciu, inne nie, gdyż zniszczyli je Najeźdźcy, ale najważniejszym z nich jest Święty Kamień. Nie należy jednak mówić o nim głośno, gdyż Najeźdźcy wiele by dali, by go odnaleźć i zniszczyć również. Choć akurat On jest niezniszczalny, gdyż jego świętość jest prawdziwa. Musisz wiedzieć, że na Świętym Kamieniu zawsze stawał każdy, kolejny następca tronu, nim objął władzę po swym ojcu. Ten, kto nie był godzien władzy, nie mógł na nim ustać. Kamień go zrzucał sam, lub też nieszczęśnik uciekał, nie czekając, gdyż wiedział, że inaczej Kamień go zabije. Wówczas na Kamieniu stawał drugi z królewskich synów. I zawsze któryś z nich przechodził zwycięsko tę próbę. W każdym razie on, Święty Kamień, i tylko On decydował, kto będzie kolejnym władcą, a jego woli nikt nigdy się nie sprzeciwiał.
– Czy On istnieje dalej? Święty Kamień? Mimo że już nie ma królów, tylko Najeźdźcy? – spytało Dziecko.
– Tak. I wyobraź sobie, że ongiś wszyscy mieszkańcy Wielkiego Królestwa wiedzieli, gdzie On się znajduje, ale nigdy żaden z nich nie wydał tego miejsca Najeźdźcom, nawet na torturach. Woleli śmierć. I dlatego Święty Kamień, mimo upływu ponad siedmiuset lat, przetrwał. Ale dziś o tym, gdzie on się znajduje, wie już tylko pięć osób.
– Czy ty do nich należysz? – spytało Dziecko z mimowolnym szacunkiem.
– Chodźmy szybciej, bo mamy mało czasu – odparła wymijająco Czarownica, udając, że nie słyszy pytania. – Jeśli spóźnimy się, to nie tylko nam grozi nieszczęście.
Miasteczko opuszczały w ponurym, rannym brzasku, pełnym przedwiosennych mgieł. Ale dopiero w porze południowej dotarły w głąb drugiej wielkiej, pokrytej lasami góry i Czarownica pozwoliła Małej odpocząć. Teraz bowiem były w pełni bezpieczne.
– Dlaczego Najeźdźcy nie wchodzą do Lasu tak swobodnie jak my? – spytało Dziecko, leżąc wygodnie na miękkim mchu. – Zawsze gdy uciekamy, wystarczy, że skryjemy się w Lesie, a już nic nam nie grozi.
– Żaden Najeźdźca nie czuje się pewnie w podbitym kraju. I to jest przyczyna, dla której zabijają jego prawowitych mieszkańców. Ze strachu. A Lasy wydają się im szczególnie groźne, jeśli nie upiorne. Ich zdaniem w naszych Lasach straszy – uśmiechnęła się Czarownica.
– A straszy naprawdę?
– Nie ciebie i nie mnie – odparła Czarownica i jej wąskie wargi rozciągnęły się w ironicznym uśmiechu. – Każdy kto przeczytał Wielką Księgę, tę którą nosisz w swojej pamięci, nie musi obawiać się leśnych strachów. Czy pamiętasz dobrze rozdział o “Postępowaniu ze strzygami i upiorami”?
– Tak – odparło spokojnie Dziecko. – Jest zresztą bardzo krótki. Po prostu, strzygi nie czynią nic złego, ale tylko tym, którzy się ich nie boją i szanują ich odrębność. Natomiast serdecznie bawi je widok czyjegoś strachu i wówczas, tylko dla zabawy, stają się naprawdę złowrogie. Ale w rzeczywistości nie są wcale groźne. Zaś upiorów najlepiej unikać, pozostawić w spokoju i nigdy nie przywoływać z ich Podziemnego Królestwa, chyba że się naprawdę musi. Same z siebie upiory nie zaczepiają i nie lubią opuszczać swej skrytej przed ludzkimi oczami krainy.
– O czym na szczęście nie wiedzą Najeźdźcy – dorzuciła sarkastycznie Czarownica. – I dlatego mimo swych potężnych zbroi i niebezpiecznego oręża, nie odważają się zapuszczać w głąb lasów. A jeśli to czynią, to tylko w ogromnej liczbie rycerzy.
Gdy Czarownica kończyła swe słowa, wśród otaczających je drzew rozległ się długi, przenikliwy, choć cichy chichot, który brzmiał i brzmiał, jak brzęczenie roju pszczół, by wreszcie z nagła ucichnąć.
– Widziałam je przed chwilą – powiedziało Dziecko z uciechą. – Słuchały naszej rozmowy i chyba się im podobała. To strzygi, bo były zielonoszare, prawda? Nie upiory…
– Upiory same z siebie pojawiają się niezwykle rzadko zakończyła Czarownica. – No, ruszamy dalej.
Między drugą i trzecią lesistą górą nie było już ani jednej Wsi czy Miasteczka. Czarownica z Dzieckiem dotarły teraz do dzikich i nigdy nie zamieszkanych terenów Wielkiego Królestwa. Krajobraz zmienił się. Nie było już szerokich, uprawnych pól ani sadów. Nie było dróg ani ścieżek. Co jakiś czas przejście tarasowały olbrzymie, obalone przez upływ czasu i wiatry drzewa. Niekiedy drogi trzeba było nadkładać, gdyż gdzieś hen z wysoka, ze szczytu gór spływał wątły strumyczek, który jednak rychło przeobrażał się w rwące kaskady wodospadów. Pod stopami podróżniczek nagle rozwierały się głębokie przepaście, które także trzeba było omijać, wydłużając o wiele setek metrów drogę do celu. Mieszkańcom Wsi i Miast, nie wspominając już Najeźdźców, okolica ta wydawałaby się dzika i ponura, ale Dziecko dostrzegło w niej jedynie piękno – piękno niezależnej, swobodnej przyrody. Taką była sama z siebie i taką winna pozostać, gdyż ludzie nie mieli szczęśliwej ręki do przeobrażania Matki Natury.
Wspinały się teraz mozolnie pod trzecią i ostatnią górę. To już nie była jednak łagodna, porośnięta lasami góra – ale opustoszałe z pozoru, skaliste królestwo wielkich głazów. Wysokie drzewa, na ogół iglaste, wyrastały jedynie na wąskich skrawkach ziemi, którym udało się przycupnąć wśród ostrych, wysokich skał i wielkich obłych kamieni. Ku swej radości Dziecko ujrzało jednak Życie: swobodne i rozbuchane wiosenną euforią stado dzikich kozic pięło się bez trudu po największych stromiznach coraz wyżej i wyżej. Spod ich kopyt leciały kamienie i obijając się o skały spadały hen, głęboko, gdzieś w dół i tylko echo jeszcze długo niosło dźwięki tej kamiennej lawiny.
– Tam ktoś jest – rzekło w pewnej chwili Dziecko, patrząc w górę.
– Czeka na nas – odparła Czarownica spokojnie, choć z pewnym ledwie uchwytnym w głosie wzruszeniem.