… wreszcie nadeszła wiosna, a raczej wczesne przedwiośnie. Tu, w ponurym Miasteczku, niewiele go było widać. Zieleń nieomal nie istniała. Najeźdźcy od setek lat stopniowo wycinali wszystkie drzewa, a w ich miejsce, na pustych placach budowali swoje baraki, w których przechowywali narzędzia, broń, a niekiedy nawet w nich nocowali. Zew krwi dawnych koczowników powodował, że nieważne było dla nich, jaki był dach nad głową, byle był. Niekiedy mogło go nie być i też było dobrze. Z tradycji pradawnego życia na Wielkich Stepach – które byty rozległym pustkowiem suchych traw i niskich krzewów – wzięli przekonanie, że drzewo liczy się jedynie jako budulec, krzew – jeśli rodzi jadalne owoce. Kwiaty w ogóle były im zbędne.
… więc zieleni nie było. Wraz z zielenią niepostrzeżenie, ale trwale zniknęły z Miasteczka ptaki, a nawet owady. Spośród tych ostatnich pozostały jedynie muchy i pająki. O nadejściu wiosny nie mówiły zatem ani pąki na drzewach, ani ożywiony, radosny śpiew ptaków czy szum owadzich skrzydełek – a jedynie niebo, coraz błękitniejsze, z białymi, rozświetlonymi słońcem obłokami. I nowy zupełnie zapach powietrza, który z wiatrem niósł się aż tu z odległych lasów i pól. Wyjąwszy to przedwiosenne niebo, wszystko w Miasteczku było po staremu ponure, brudne, zaniedbane.
– Ach, być teraz w Lesie… – wzdychała Panienka. – Tam wiosna jest wiosną…
Gdy nadeszła wreszcie ostatnia noc, poprzedzająca ostatni dzień pracy przy budowie mostu, Czarownica spytała swą wychowankę:
– Czy nauczyłaś się już rozumieć tych ludzi i współczuć im?
– Tak, chyba tak, ale nie wszystkim – odparła niecierpliwie Panienka.
– Czy w ich cierpieniu dostrzegasz godność i dumę? Czy w zamian za ich obecne poniżenie nie powinni być kiedyś wywyższeni?
Och, tak, ale nie wszyscy – pokręciła głową Panienka.
– Czy pokochałaś tych ludzi za ich nędzę, biedę, za ciężkie życie?
– Nie wiem – odparła niechętnie Panienka. – Chciałabym ich pokochać, ale nie wiem, czy zdołam wszystkich ogarnąć tą miłością. Nie zdołam. I nie chcę! Nie potrafię! A tak naprawdę to mam ich dość i nie mogę nacieszyć się myślą, że jutro nas już tu nie będzie.
Czarownica westchnęła jakby ze smutkiem. Po chwili obie zasnęły, umęczone kolejnym dniem ciężkiej pracy.
Ostatni dzień ich pobytu w Miasteczku nadszedł wraz z mrocznym świtem. Niebo było bure, a słońce schowało się za gęstymi chmurami. Siąpił drobny deszcz. Gdyby nie nadzieja, że jeszcze dziś wieczór może opuszczą to smutne miejsce, wstać byłoby o wiele trudniej. Panienka jednak zerwała się radośnie i nawet myśl o czekających na nią kilkunastu godzinach ciężkiej roboty nie psuła jej humoru.
Już po chwili szły wolno w milczącym i smutnym tłumie mieszkańców, zmierzając w stronę Rzeki. W rytm wrzasków nadzorców rozdzielili się na trzy duże grupy, z których jedna zaczęła się wspinać w górę kamieniołomu, druga pozostała u jego stóp, a trzecia zajęła swe miejsce na moście. Do osiągnięcia drugiego końca Rzeki brakowało już najwyżej pół metra. Wraz ze świstem bata, który – bez żadnego powodu, ot, dla wprawy opadł na plecy stojącego najbliżej mężczyzny, rozpoczęła się mordercza harówka.
Czas mijał wszystkim niezwykle wolno, jak wszystkie te dni mijającego roku. Każda godzina wyraziście, aż do bólu, dzieliła się na 60 minut, a każda minuta zawierała w sobie 60 doskonale wyczuwalnych sekund. Tylko Panience tym razem pracowało się lekko, szybko, a każda minuta zbliżała ją do chwili, w której wraz z Czarownicą zarzucą na plecy swoje żebracze płaszcze – i nowym mostem ruszą przed siebie, heen, daleko, ku wolności, jaką daje samotność i bezkresność Lasów.
Pracowali, jak zawsze, w ciszy. Nie była to praca, której towarzyszy śpiew, czy pogodne rozmowy – co Panienka widywała czasami na Wsi. Czarne sylwetki Najeźdźców zamykały wszystkim usta. Na twarzach nie pojawiał się nawet cień uśmiechu. Nigdy nie można było przewidzieć, co mogłoby zirytować okrutnych nadzorców, więc każdy z pracujących starał się po prostu jak najmniej wpadać w oczy. A śmiech… o, tak, śmiech był rzeczą bodaj najbardziej podejrzaną.
W południe, jak zwykle, została rozdana pierwsza porcja chleba i po krótkiej przerwie powrotem podjęto pracę. Gdy słońce jęło chylić się ku zachodowi, prześwitując słabo przez grube warstwy chmur, Panienka szepnęła swej Opiekunce:
– Już tylko godzina lub dwie i jesteśmy wolne… Czarownica w milczeniu kiwnęła głową i dalej porała się ze swym potężnym kamieniem. Panienka chwilami podejrzewała ją, że używa magii i czyni swoje kamienie lżejszymi niż były naprawdę, ale wysiłek widoczny na twarzy Czarownicy przeczył tym podejrzeniom.
– Ciekawe, czemu nie chce ulżyć swojej i mojej doli, choć przecież mogłaby to uczynić z dziecinną łatwością. Trochę magii i nasze kamienne głazy byłyby leciutkie jak piórka. Nigdy jej o to nie pytałam, ale sądzę, iż gdybym to zrobiła, byłaby na mnie zła – myślała Panienka, męcząc się ze swym głazem. Toczyła go powoli, pokiereszowanymi rękami z kamieniołomu w stronę Rzeki. Z wdzięcznością przyjęła kromkę chleba, wsuniętą jej do kieszeni przez wysokiego mężczyznę, który czyniąc dyskretnie ten gest zdołał wyszeptać niemal bezgłośnie:
– Rośnij, chłopcze, rośnij i m na szkodę… Odczytała te słowa raczej z jego myśli niż z ruchu warg, ale wiedziała, że nie idzie tu specjalnie o nią. Wszyscy starsi myśleli przecież, że jeśli nawet nie za ich życia, to za życia ich synów i wnuków – zgodnie ze słowami Pieśni – okrutny los niewolników ulegnie odmianie. Każde z tych młodziutkich chłopców i dziewcząt będzie musiało mieć wówczas siły, by odbudować zrujnowany kraj.
Ugryzła kęs chleba i w tym momencie usłyszała krzyk. Głośny i rozpaczliwy, jaki wydaje się w obliczu dramatu, któremu nie można zapobiec. Obejrzała się i ujrzała, że z wysokiej, stromej ściany kamieniołomu toczą się potężne głazy, zmierzając prosto ku miejscu, gdzie znajdowała się wraz z grupką innych dzieci. Spojrzała w stronę krzyczących – stali pobladli, wpatrzeni w kamienną lawinę, nie wykonując jednak żadnego gestu. Przeciwnie – byli jakby gotowi do natychmiastowej ucieczki, a zarazem znieruchomiali ze zgrozy. Głuche potężne dudnienie toczących się wielkich kamieni zbliżało się z sekundy na sekundę i widoczne było doskonale, że obojętnie w którym kierunku próbowałaby odbiec ta grupka najmłodszych robotników – głazy i tak by ich dosięgły. Panienka zbladła, stanęła jak wryta, myśląc gorączkowo, czy zna jakiekolwiek żaki ecie mogące powstrzymać straszną, niosącą jej i współtowarzyszom, kamienną śmierć. Ale takiego zaklęcia nie znała, zaś głazy toczyły się coraz szybciej i szybciej…
… nadzorcy otwarli szeroko oczy, nie tyle przerażeni nieuchronnym wypadkiem, ile raczej zaciekawieni nim, cofając zarazem swe konie na bezpieczną odległość.
I wówczas gdy staczająca się z ogromnym hukiem kamienna kaskada właśnie miała dosięgnąć najbliżej znajdujące się dziecko – głazy… znieruchomiały. Wszystkie. Kilkadziesiąt potężnych kamieni tkwiło martwo w najbardziej niezwykłych, nieprawdopodobnych pozycjach na zboczu góry i tylko ich leciutkie, niemal niewidoczne drganie wskazywało na to, że przed chwilą, pędząc z niespotykaną szybkością, nie z własnej woli zatrzymały się w pół drogi. Był to istny cud, lub…
– Uciekajcie! – dał się słyszeć znajomy głos i Panienka ujrzała Czarownicę stojącą naprzeciw kamiennej lawiny z szeroko rozpostartymi ramionami. – Uciekajcie, gdyż długo ich tak nie utrzymam!
Od jej dłoni biegły ku gigantycznym głazom ledwie widoczne srebrzyste niteczki, fluidy magicznej siły. Panienka przypadła do niej instynktownie, zaś Opiekunka niecierpliwym i szybkim ruchem odepchnęła ją daleko od siebie, daleko od toru pędzących wcześniej kamieni – które znowu zaczęły leciutko drgać. I nagle wszyscy runęli do ucieczki. A gdy cały plac był już pusty – Czarownica opuściła dłonie i głazy znowu jęły się toczyć, jak gdyby nigdy nic, jakby wcześniej wcale nie znieruchomiały w swym szalonym pędzie. Stoczyły się z hałasem ku korytu rzeki i znieruchomiały, tym razem za sprawą siły naturalnej.
W tłumie przebiegł cichy, a potem coraz to narastający jęk zdumienia i ulgi. Za to pełen wyłącznie zdumienia wrzask wydali z siebie czarni nadzorcy na wielkich koniach.
– Brać ją! – wykrzyknął donośnie jeden z nich i w ciągu paru sekund Czarownicę, z wtuloną w nią Panienką otoczyło sześciu jeźdźców na koniach z długimi batami w rękach.
– Czarownica! Czarownica…! – zachichotał radośnie przywódca. – Mamy wreszcie prawdziwą, najprawdziwszą Czarownicę!
– O panie, ten chłopak, Kisbe, nie ma nic z tym wspólnego – wyszeptała szybko Czarownica, zginając kornie plecy. Jednak, o dziwo, nie spadł na nie bat. W oczach Najeźdźców zadowolenie ze schwytania Czarownicy przemieszane było z nabożnym lękiem. Bowiem – jak sami ujrzeli – była to prawdziwa Czarownica. Obawiali się jej magicznej sztuki i choć przez nich osaczona, wydawała się im groźna. W końcu dopiero co, dwie, trzy minuty wcześniej dowiodła swej ogromnej mocy.
– Panie, puść tego chłopca – prosiła tymczasem Czarownica. – Nie znam go. Przybiegł do mnie w strachu, pozwól mu wrócić do jego rodziny.
Przywódca przez chwilę zdawał się wahać i gdy już ruchem ręki nakazał, by oderwać chłopca od Czarownicy i puścić wolno – mały, chudy i zabiedzony człowieczek z tłumu, kłaniając się uniżenie, powiedział:
– O panie, nie wierz tej wiedźmie. Ten chłopak nie jest stąd i przybył tu wraz z nią. Pamiętam to doskonale. Na pewno jest jej pomocnikiem. I zapamiętaj, panie, że byłem ci wierny!
Obserwujący to wydarzenie tłum bezgłośnie zakołysał się i wzburzył. Mały człowieczek potoczył rozpaczliwie oczami po swoich rodakach i dodał błagalnym głosem:
– … moja żona i dzieci umierają z głodu…
Tłum wydał z siebie ciężkie westchnienie litości – i pogardy. Czarownica spojrzała na niego i spojrzeniem szarych oczu połączonym z dyskretnym uśmiechem wąskich warg przekazała mu znak przebaczenia. Jedynie Panienka patrzyła na donosiciela z pogardą i nienawiścią. Przywódca Najeźdźców zaśmiał się donośnie i rzucając małemu człowieczkowi niewielki pieniążek, zawołał: