Wiosna, jak zazwyczaj, przyszła całkiem niespodziewanie. Dopiero co gałęzie drzew i krzewów otulał biały szron, a mróz – nonszalancki artysta – zapełnił wszystkie szyby swymi szalonymi rysunkami, gdy nagle, niemal spod śniegu wypełzły najpierw nieśmiało, a potem buńczucznie pierwsze wiosenne kwiaty. Ziemia – czarna i ciężka – niemal nabrzmiała i parując pod promieniami wczesnego słońca, wydawała głębokie westchnienia, jak matka przygotowująca się do porodu. Echo niosło z oddali głuche potężne trzaski; to pękał lód na jeziorach.
– Wkrótce skończysz siedem lat, moja Mała – powiedziała Czarownica. – Przestajesz być Dzieckiem. Nadszedł już czas, byśmy się rozstały.
Dziecko – z buzią nasmarowaną sokiem orzecha, co czarownica nadal czyniła co dzień skoro świt – zabawiało się właśnie przemienianiem młodziutkiego pączka na gałęzi brzozy w malutkiego, puszystego chomika – i na odwrót. Czarownica obserwowała ją bacznie, gdyż zauważyła, że wychowanka czyha na brak uwagi z jej strony, by pozostawić zaczarowaną rzecz lub istotę w jej nowej postaci.
– Czy chcesz powiedzieć, że teraz zostanę sama? – spytała z zaciekawieniem. Czarownica nie usłyszała w jej głosie żalu i zrobiło się jej nieco smutno.
– Nie – odparła oschle. – Nie zostaniesz sama. Zresztą wkrótce się o tym przekonasz.
Gdy Czarownica zaczęła wkładać do dużego worka wszystkie niezbędne, choć ubogie przedmioty, jakie posiadały Dziecko zrozumiało, że czeka je kolejna wędrówka.
– Nikt nas nie ściga, więc czemu uciekamy?
– Nie uciekamy. Po prostu musimy iść, bo nadszedł Czas – odparła Czarownica.
Już po chwili wędrowały pod górę, w stronę czerniejącego na horyzoncie Wielkiego Lasu. Tym razem długo udało im się przebywać w kolejnej siedzibie, więc Dziecko odwykło od wędrowania. Gdy tylko weszły w Las, musiały zatrzymać się na odpoczynek. Mała oparła głowę o pień wielkiego dębu i przymknęła oczy. Otwierając je ujrzała, że jej Opiekunka stoi w niewielkiej odległości od królewskiego drzewa i mruczy coś pod nosem.
– Och, daj spokój – powiedziała jej podopieczna z wyraźną satysfakcją. – Jeśli chcesz się dowiedzieć co mówi Dąb, mogę ci to powtórzyć. Już dawno słyszałam jego słowa… tak… tak… gałęzie jego korony widzą Wieś bez większego kłopotu. I jest bardzo wysoki Dąb.
Czarownica spojrzała na nią uważnie i przez wargi jej przebiegł ni to uśmiech, który zaraz jednak ustąpił miejsca jakby żalowi.
– Dąb mówi, że Najeźdźcy przebywają w tej Wsi, po drugiej stronie zbocza, ale idąc skrajem Lasu ominiemy ich. Za to nie wolno nam zbliżyć się do sąsiedniego Miasteczka, bo tam jest ich cała armia. Podobno wczoraj ścięli głowy paru mieszkańcom – mówiło Dziecko bez pośpiechu. – Czy możesz mi wytłumaczyć, dlaczego Najeźdźcy ścinają komuś głowy?
– Ścinają je wówczas, gdy sądzą, że ludzie ci buntują się przeciw ich władzy. Czasem jest to tylko podejrzenie, ale niekiedy prawda – odparła Czarownica.
– Czy mam ich żałować? – spytało Dziecko kapryśnie.
– To są twoi rodacy i przyjaciele. Najeźdźcy nimi nie są odparła Czarownica. – Najeźdźcy tobie też ścięliby głowę, gdybyś wpadła w ich ręce.
– A tobie? – zaciekawiło się Dziecko.
– Mnie spaliliby na stosie.
– Ach, tak jak czyniono w Wielkim Królestwie, w dawnych czasach, zanim król Luil XIII otoczył Czarownice swoją opieką… – przypomniała sobie uczennica Wielkiej Księgi.
– Tak, do tamtych czasów zarówno władcy, rycerze, szlachta, a nawet uczeni i niektórzy zwykli mieszkańcy tej krainy nienawidzili i bali się wszystkiego co było odmienne niż oni sami. Lecz lud chronił Czarownice, wyczuwając, iż nie czynią one nic złego, a niosą wiele pomocy. Pod wpływem mądrych praw Luila XIII, wszyscy powoli nauczyli się szanować czyjąś odrębność. Z czasem nawet pokochali te, które rozumiały mowę drzew, zwierząt i ptaków, czarowały i odczarowywały przedmioty, leczyły chorych, uzdrawiały chorych śmiertelnie, zmieniały pogodę, a wszystko to za sprawą Świętej Magii. Najeźdźcy pochodzą z plemion ongiś koczowniczych, ciemnych, zabobonnych, niewykształconych i nienawidzą wszystkiego co się od nich różni. A jest to nienawiść pełna lęku. Dlatego właśnie z powrotem zaczęli palić na stosach podejrzane o czary kobiety i ścinać głowy tym, którzy czarom sprzyjają. A teraz wstawaj, musimy ruszać dalej. Mamy jeszcze szmat drogi do przejścia. Zwłaszcza, że trzeba szerokim hakiem wyminąć Miasteczko.
Czarownica z wychowanką znowu ruszyły w górę, zboczem Lasu. Na jego szczycie, gdzie drzewa rozstępując się utworzyły jasną polanę, podróżniczki ponownie przysiadły na zwalonym pniu, aby odpocząć przed dalszymi trudami wędrówki. Tuż koło nich przycupnął barwny ptak i jął dziobem stroszyć złoto – czerwone piórka. Czarownica w zamyśleniu śledziła jego ruchy, a Dziecko leniwie przeciągało się.
– Tydzień temu ścięli aż setkę ludzi w tym Miasteczku. Jeszcze dziś dobiega stamtąd płacz wdów, sierot, braci i sióstr pomordowanych – zaczęła monotonnie mówić Czarownica, nie odrywając nieruchomego spojrzenia od ptaka, który nadal żywo poruszał się na obalonym pniu. Dziecko podniosło głowę i spojrzało na barwne stworzenie.
– Ono mówi, że zabici nie czynili nic złego, jedynie lubili opowieści i legendy o dawnych dziejach Wielkiego Królestwa, śpiewali też o nim pieśni, szczególnie jedną z nich, Pieśń Jedyną – ciągnęła monotonnie Czarownica.
– Ale przecież ich dzieci i wnuki będą nadal snuć te opowieści i śpiewać pieśni, skoro już je poznały – zauważyła bystro wychowanka. – Może będą to robić w jeszcze głębszej tajemnicy, ale będą… Nie rozumiem, dlaczego Najeźdźcy zabijają ludzi z takiego powodu?
Kolorowy ptak odfrunął. Obie podróżniczki patrzyły w ślad za jego lotem.
– Zgodnie z regułą myślenia Najeźdźców, ci którzy przywołują dawne, dobre czasy Wielkiego Królestwa, życzą sobie w głębi swych serc, by Najeźdźcy wrócili tam skąd przyszli, na stepy, są zatem ich wrogami. A wrogów należy ich zdaniem zabijać, zabijając wraz z nimi marzenia o wolnym Wielkim Królestwie – mówiła Czarownica.
– Marzeń nie można zabić – odparło zadumane Dziecko. Nie rozumiem jak mieszkańcy dawnego Wielkiego Królestwa mogli pozwolić, by w ogóle przyszli tu Najeźdźcy. Wytłumacz mi to!
– Już wkrótce się tego dowiesz. To nie moje zadanie odparła Czarownica. – Ja miałam tylko wychować cię z niemowlęcia, raptem rocznego, na silną i zdrową Dziewczynkę i nauczyć wszystkich tajemnic Wielkiej Księgi. Swoje zadanie wypełniłam, o ile się nie mylę z nawiązką, rozwijasz się bowiem szybciej, niż można było sądzić… A teraz przestań już tyle mówić i ruszajmy dalej, bo nie zdążymy na czas.
Po dłuższym i żwawym marszu Czarownica z Dzieckiem wyszły znowu na skraj Lasu z drugiej strony wielkiej góry. Teraz czekało je trudniejsze zadanie, bowiem musiały omijając wielkim łukiem najbliższą Wieś i pobliskie Miasteczko, przekraść się na leśne zbocze kolejnego, ciemniejącego na odległym horyzoncie wzniesienia.
– Musimy pokonać dwa takie szczyty, nim dotrzemy do celu naszej drogi – rzekła Czarownica. – Wydaje się jednak, że Najeźdźcy nadal są w Miasteczku, bowiem nigdzie ich nie widzę…
Ostrożnie wysunęły się z bezpiecznej gęstwiny Lasu i zaczęły iść przez pokryte jeszcze gdzieniegdzie śniegiem pola. Ale śnieg topniał szybko, ustępując miejsca wilgotnej, czarnej ziemi. Gdzieniegdzie wśród jej brył kiełkowała już pierwsza wiosenna trawa. Rosnące z rzadka drzewa wznosiły ku coraz cieplejszemu słońcu swe ciągle nagie, bezlistne konary.
– Teraz łatwo mogliby nas schwytać – powiedziało nagle Dziecko. – Jesteśmy tu doskonale widoczne i to na dużą odległość. Zwłaszcza gdy idziemy po śniegu. Nasze ciemne, bure płaszcze…
– Przestań, bo przywołasz Zło… – szepnęła Czarownica, ściskając jej rękę w swej dużej, ciepłej dłoni.
– Ale ja je czuję – odparła Mała z namysłem.
– Co czujesz?
– Czuję Zło. Jest gdzieś blisko i wkrótce nam zagrozi…
– To ciekawe – mruknęła Czarownica, nie zwalniając ani na chwilę kroku. – Poczułaś je wcześniej niż ja. Tak, teraz ja również wyczuwam bliskość Najeźdźców, choć nigdzie ich nie widzę…
– O, tam… – szepnęła jej podopieczna.
Z lewej strony zbliżały się ku nim, przez pola, małe, czarne punkciki, rosnąc jednak w oczach z każdą sekundą i przybierając powoli kształty galopujących koni. Jeszcze kilka sekund i jeźdźcy także stawali się coraz wyraźniejsi, a ich zbroje błyszczały w wiosennym słońcu jak małe lusterka. Za moment wiatr przyniósł uciekinierkom echo ich wściekłych wrzasków:
– To one! Kobieta i Dziecko!
– Szybciej! Nie umkną nam!
– Nie mają gdzie! Ani skrawka lasu!
– Wyczha! Gonić je! Gonić!
– Na władcę Urgha, klnę się, że nie ujdą!
– Zabić Czarownice!
Czarownica przystanęła i zaczęła rozglądać się bystro dookoła. Ale wszędzie rozciągały się jedynie puste, nie dające żadnej osłony pola.
– Nie mamy wyboru – mruknęła. – Jest to ryzyko, ale nie mamy wyboru. Musimy tylko zejść z tego śniegu i stanąć na czarnej ziemi. Tam jesteśmy mniej widoczne, a potem… potem nas przeobrażę.
– Zamień nas w ptaki – poprosiło Dziecko. – Chciałabym choć raz w życiu pofrunąć. A gdy będziemy ptakami, nigdy nas nie złapią.
– Przeobrażając człowieka nie wolno odrywać go od ziemi – mówiła Czarownica, biegnąc wraz z wychowanką w stronę czerniejącego skrawka pola, na którym śnieg dawno zdołał stopnieć. – Przeobrażony w ptaka, oderwany od ziemi, nigdy już może na nią nie powrócić. Dlatego przemiana w ptaka jest krokiem ostatecznym.
Zbrojni jeźdźcy na koniach coraz to rośli w oczach, a ich pełne wściekłości wrzaski dobiegały już całkiem wyraźnie uszu uciekających. Na przedzie, na czarnym koniu, gnał potężny, wyjątkowo silnej budowy Najeźdźca, czego nie kryła nawet zbroja.
– Ten chyba lubi zabijanie – pomyślało bezwiednie Dziecko, biegnąc obok Czarownicy, gdy nagle… nagle poczuło, że wrasta w ziemię i nieruchomieje. Obok niej, z ciemnej, wilgotnej, parującej w słońcu ziemi wyrósł nagle ponury, nagi krzak z ostrymi kolcami.