Czarownica miała rację, że rok spędzony w ruinach Ardżany to niewiele na poznanie miasta i Pałacu. Samo zwiedzanie tego ostatniego trwało niezmiernie długo, zanim Dziewczyna uznała, iż jej stopa stanęła we wszystkich komnatach, nie pomijając nawet rozległych, posępnych i mrocznych podziemi i rozsłonecznionych poddaszy. Zwłaszcza że nie szło tylko o to, aby znaleźć się w każdym z pomieszczeń. Dziewczyna pragnęła wczuć się w ich atmosferę, rozpoznać – bez pomocy Opiekunki – jakie było przeznaczenie danej komnaty, rodzaj życia, które w niej trwało, nim Najeźdźcy brutalnie je przerwali. A w każdej z sal Dziewczynie zawsze wydawało się, że słyszy i czuje czyjąś nieobecną Obecność. Obecność dawnych, prawowitych mieszkańców tej niezwykłej budowli, w której tak łatwo można było się zagubić, gdyż dobudowane wokół nietykalnej i świętej Białej Sali króla Luila I komnaty i korytarze przybierały niekiedy postać labiryntu.
Choć napastnicy zagrabili wszystko co było tego warte, Pałac nadal czynił wrażenie bogatego. Zdobiły go kamienne płaskorzeźby, wykute w żelazie, brązie i miedzi zdobne elementy drzwi, okien, ścian i szczątków mebli; potężne żyrandole, których kryształowe, podłużne łzy, dzwoniąc o siebie grały jakąś niezwykłą melodię, wpasowane w kamienne ściany mozaiki, wielkie, żelazne świeczniki. I choć zewnętrzne części Pałacu, pełne słońca dzięki ogromnym oknom, w których nie ocalała ani jedna szyba, czyniły wrażenie piękniejszych, bardziej przytulnych i komfortowych – największe wrażenie wywarła na Dziewczynie pradawna Biała Sala. Wydawało się, że Najeźdźcy nie uczynili jej żadnej krzywdy; że jaką była przed wiekami, taką pozostała w swej prostej, surowej urodzie. Owalnego, niezwykłego kształtu, miała dokoła, wzdłuż ścian szerokie kamienne ławy, opadające niedużymi stopniami coraz niżej i niżej. Tam, na samym środku na sporej, pustej, także owalnej przestrzeni stał biały, kamienny tron. Jego jedyną ozdobą było oparcie, wykute w kamieniu przez nieznanego rzeźbiarza w kształcie dwóch lwów. Ich grube łapy były poręczami tronu, a dwa wzniesione w górę i jakby rozwarte w niemym ryku pyski tworzyły wsparcie dla głowy.
Czarownica potwierdziła, że Biała Sala Tronowa nigdy nie wyglądała inaczej. Podobnie jak Wielka Świątynia wśród Wysokich Gór nie nosiła śladów żadnych ozdób. I mimo to, a może właśnie dlatego miała w sobie piętno niezwykłej godności.
Widok Białej Sali – gdy po raz pierwszy do niej weszły wprowadził Dziewczynę w jakiś niewytłumaczalny, dziwny trans. Stanęła sztywno w pobliżu tronu i rozglądała się wokół rozszerzonymi oczami, długo, długo, jak najdłużej. Pogłaskała dwa kamienne lwy, a potem przyklękła i położyła głowę na pustym, kamiennym siedzisku. I gdy tak zamarła w tej pozycji, wydawało się jej, że słyszy odległe głosy – głosy żywych, którzy przebywali ongi w tej sali, wraz z wybijającym się niskim, surowym choć pełnym ciepła głosem Króla. Otwarła oczy – sala była pusta. Gdy znowu je zamknęła, ponownie usłyszała ów ściszony gwar: głosy Króla, rycerzy, uczonych, artystów… Ta sala ciągle żyła i drżało w niej echo dawno minionych wieków, słyszalne jedynie dla wybranych. Biały kamień wchłonął ongiś te dźwięki i teraz przekazywał je komuś, kto umiał je słyszeć. Nad jej opuszczoną głową, o czym nie wiedziała, pojawiła się delikatna, ledwie widoczna mgiełka. Na ten widok wąskie usta Czarownicy zadrżały. Ciało Dziewczyny także przeszyło drżenie i powstała wreszcie blada, osłabła, niema.
Dopiero po długim, długim milczeniu, Dziewczyna szepnęła:
– Chodźmy z tego miejsca. Nie mamy prawa zakłócać jego spokoju i dostojeństwa.
Czarownica odwróciła głowę, by jej wychowanka nie dojrzała dyskretnego uśmiechu pełnego satysfakcji.
Minęło wiele miesięcy, z których upływu Dziewczyna nawet nie zdawała sobie sprawy. Życie w Ardżanie pochłaniało ją bez reszty – a zwłaszcza Pałac Królów i jego otoczenie. Nie mogła zresztą odbiegać dalej, poza pałacowe mury, gdyż tam nadal panowała nieprzenikniona Dżungla. Biegała więc samotnie po komnatach Pałacu, często nasłuchując dalekiego Echa z Przeszłości. Niekiedy Echo milczało, lecz czasem odzywało się ściszonym gwarem głosów. Dopiero żółkniejące i opadające na pałacowy dziedziniec zeschłe liście uprzytomniły jej, że właśnie kończy się jesień. Gdy pewnego ranka obudziła się zmarznięta pod swym ciepłym przecież płaszczem – na całym dziedzińcu leżała gruba warstwa śniegu. A za murami nie było już zielonej i nieprzebytej Dżungli. Wśród surowej bieli stały tylko grube i wysokie pnie drzew. Gęstwina lian obumarła, spadając na ziemię, zaś krzewy utraciły liście i wyraźnie obnażyły swe trujące kolce. I nagle Dżungla stała się miejscem stosunkowo łatwym i prostym do przebycia.
* * *
Ajok nie tylko nauczył się recytować Pieśń Jedyną, ale podchwycił też jej nieskomplikowaną, o zmiennym rytmie melodię i przebywając w samotni swej komnaty, mruczał ją bezwiednie całymi godzinami. Pod łożem, przykrytym grubymi futrami, chował teraz swój największy skarb: własnoręcznie sporządzoną Księgę. Jedyną prawdziwą Księgę, jaka była w całym Zamku. Była to Pieśń, spisana czarnym inkaustem na szarym, czerpanym papierze, a każda litera kolejnej zwrotki była pięknie iluminowana. Ajok nie miał prawdziwych farb – na dworze jego ojca nie było żadnych artystów ani uczonych – więc czerwienią była po prostu własna krew z nakłutego palca, zieleń stanowił gęsty sok z roślin, a żółć skradziony z kuchni szafran. Miał pewne kłopoty z błękitem, ale rychło odkrył, że inkaust zmieszany z pewną ilością wody niebieszczeje, więc i błękitu nie brakło.
Ajok nie musiał podsłuchiwać rozmów w kuchni zamkowej, żeby odkryć wieszczy charakter Pieśni. Świadczyła o nim niemal każda zwrotka. Tak, to była Pieśń Prorocza i musiała się spełnić. Zdaniem Ajoka nic i nikt nie mógł temu proroctwu zagrozić. Żebyż Pieśń była tylko wieszcza! Nim przecież dotarł do jej końca, poznał – po raz pierwszy w życiu – historię Wielkiego Królestwa. Ajok był zbyt mały, by poznać ją wcześniej, gdy jeszcze żyła jego matka, która zapewne znała tę historię doskonale. I nagle Ajok dopiero teraz uprzytomnił sobie, że matka była zbyt wystraszona, by mu cokolwiek mówić, by uświadomić mu, kim on, Ajok, jest naprawdę: że w połowie tylko jest synem dzikiego i brutalnego rodu, który wziął we władanie tę piękną ongiś i wolną krainę, zabijając większość jej mieszkańców. Ale w drugiej połowie…? Tak, dopiero teraz Ajok pojął, że przez całe swoje życie matka obawiała się nie tylko swego męża, Urgha XIII, ale całej jego rodziny. Była zastraszona, cicha i smutna, a słysząc czyjeś kroki tłumiła głos do szeptu i rozglądała się wokół pełna lęku. W jakiś sposób nawet bała się jego, Ajoka – gdyż jednak był również synem tego dzikiego, bezwzględnego władcy i dlatego nie mówiła mu nigdy całej prawdy. Teraz, gdy Ajok poznał melodię – jedną z wielu melodii Pieśni, tak jak wiele było jej odmian – jakby przez mgłę przypomniał sobie, że nutki te niekiedy, cicho, cichuteńko nuciła mu matka do snu. Dlatego melodia ta nie była mu całkiem nieznana i z łatwością ją sobie przyswoił. Co prawda matka nuciła ją bez słów, jak kołysankę – pragnąc, by ją poznał, i zarazem bojąc się tego.
Pierwsze zwrotki uprzytomniły Ajokowi, jak potężne zło i gwałt zadał ród Urghów tej krainie i jak wspaniałą musiała być ona, nim nastąpił jej upadek. Kolejne zwrotki ukazały mu całą, nieopisywalną wręcz krzywdę, jaką jej mieszkańcom zadano w Dniu Podboju i zadawano nadal, przez długie osiem wieków – karząc batem, a nawet śmiercią za niczym nie udowodnione winy, zmuszając do niewolniczej pracy, tropiąc buntowników jak wściekłe psy, nawet tam gdzie ich wcale nie było. Mimo to powstała Pieśń Jedyna – i była śpiewana w całej tej podbitej krainie, choć za ten śpiew można było oddać głowę. I ta cząstka w Ajoku, która pochodziła z rodu jego matki, odczuła ogromną dumę. Zaś ta, która wywiodła się z lędźwi jego ojca, boleśnie, całym swym jestestwem odczuła palący wstyd. Ajok dostrzegł to, czego nigdy nie wiedział i nie chciał dojrzeć nikt z rodu jego ojca: że oni, Najeźdźcy są iście barbarzyńcami, zaś gnębieni przez nich mieszkańcy podbitego kraju potrafili i zapewne nadal potrafią tworzyć, budować, myśleć. Napastnicy umieją jedynie grabić, niszczyć, pustoszyć. I Ajok nagle pojął, że jeśli minie jeszcze parę wieków panowania rodu jego ojca – ostatni ślad po Wielkim Królestwie zniknie z mapy tego świata. Pozostaną tylko ruiny, zgliszcza, zraniona ziemia. I być może Urghowi wojownicy dopiero wówczas ją opuszczą, aby szukać innych, bogatszych krain do grabieży.
Wówczas to Ajok zaczął prosić swego Boga, żeby Pieśń Jedyna spełniła się do końca, do ostatniej litery ostatniej zwrotki. Bóg Ajoka był Bogiem całkiem innym niż ten, do którego modlił się jego ojciec. Bóg Urgha XIII był równie okrutny i groźny jak on sam. Bóg Ajoka był samą dobrocią i rozumiał doskonale swego małego wyznawcę. Z Bogami w tej nieszczęsnej krainie było na szczęście całkiem inaczej niż ze wszystkim innym. Każdy mógł wybrać sobie swego własnego Boga i modlić się do niego w dowolnie wybranej formie. Wspólne były tylko świątynie, w których oddawano im cześć. Ajok sądził jednak, że mimo wielości Bogów stwarzanych przez ludzi na ich własne wyobrażenie i potrzeby – tak naprawdę istnieje tylko jeden, choć pod różnymi nazwami i ten jeden, Jedyny, jest właśnie dobrym, rozumiejącym, litościwym. Ajok wierzył, że to ten właśnie Bóg pozwolił znękanym ludziom w Wielkim Królestwie pochwycić od wiatru, wody i deszczu słowa Pieśni Jedynej. I to On obiecał im wyzwolenie. Będąc Bogiem dobrym, Bogiem Ajoka, a nie Urgha, uznał, jak głosiła Pieśń Jedyna, że wyzwolenie miało przyjść nie za sprawą miecza i krwi, ale za sprawą Ducha i Czaru. Dlatego Ajok swobodnie mógł modlić się o spełnienie Pieśni, bowiem życiu jego ojca nic nie zagrażało – poza klęską. Nie miał go pokonać rycerski Miecz, ale Czar – wskutek którego Urgh ze swą armią powróciłby jedynie tam, skąd przybył jego ród: na Wielkie Stepy. Zaś chłopiec, choć walczyły w nim te dwie nierówne części jego jestestwa, odziedziczone po matce i ojcu, pojął, że Wielkie Stepy są właściwym miejscem dla grabieżczych, okrutnych i barbarzyńskich Najeźdźców. Stamtąd przyszli i tam powinni wrócić. Co on sam zrobiłby wówczas ze sobą – tego jeszcze nie wiedział.