Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ XIII

Był to najcięższy i najtrudniejszy rok w całym dotychczasowym piętnastoletnim życiu Panienki. Czy dlatego, że głodowała, mieszkała w nędznym, ponurym domu, chodziła ubrana jak żebraczka? Nie. Przywykła do chłodu, głodu, nędzy, do żebraczego stroju od najwcześniejszego dzieciństwa. Poprzednie Czarownice nie rozpieszczały jej. Jadała zawsze byle co, w najlepszym razie było to mięso, chleb, leśne jagody. Szczytem komfortu była sucha, leśna pieczara i posłanie z mchu, opuszczona stajnią, waląca się chata.

Czy zatem był to najcięższy rok w życiu Panienki, bowiem po raz pierwszy musiała ciężko pracować? Nie. To prawda, że praca przy budowie mostu była ciężka. Ręce jej długo krwawiły od dźwigania ciężkich głazów, potem rany ustąpiły miejsca zgrubiałym bliznom. Bolały plecy od zginania się, bolały wszystkie mięśnie. To wszystko prawda…

… ale najtrudniejsze było coś całkiem innego: zrozumienie. Próba zrozumienia tych ludzi, z którymi teraz ona, przywykła do odludzia, i jej Opiekunka obcowały na co dzień. I właśnie zrozumienie ich było ponad siły Panienki.

“Nauczyłaś się, kim jest Matka Natura, a teraz nauczysz się, czym jest Natura Człowiecza i jak ją z kolei rozumieć i szanować” – powiedziała Czarownica.

– Głupi, tępi, upodleni ludzie – myślała tymczasem Panienka przez wiele, wiele długich dni i wiele, wiele długich, bezsennych nocy. – Wstrętni tchórze. Są ich setki, a wystarczy jeden Najeźdźca z batem i będą pracować jak niewolnicy…

Wiele, wiele długich dni, spędzonych na ciężkiej pracy i wiele, wiele bezsennych nocy rozmyślała Panienka o rodzaju ludzkim właśnie tak, a nie inaczej. Widziała jedynie pokorne, zgięte plecy swych współrodaków, uginające się jeszcze niżej, gdy spadał na nie bat. W ich twarzach widziała jedynie poniżenie – i uniżenie, gdy spoglądali w twarze swych panów – Najeźdźców. W ich głosach słyszała tylko strach – i gardziła nimi całą swoją młodą, niezależną istotą. Z pogardą patrzyła wówczas, gdy przynoszono im kosz z chlebem, a oni tłoczyli się koło niego, przepychając i niemal bijąc. Wstydziła się za nich, gdy klękali przed nadzorcą, który sięgał po bat, by przebłagać jego gniew.

Musiało minąć wiele, wiele długich dni, nim dostrzegła, że tym kawałkiem chleba niektórzy z nich dzielą się z innymi – bardziej schorowanymi, starcami, dziećmi. A czynili to ukradkiem, chowając zdobyty kawałek za podartą koszulę i wsuwając potem do ręki staruszce lub dziecku równie skrycie, bez chęci zyskania uznania, ale z prawdziwego serca.

Musiało minąć wiele, wiele długich dni, nim pojęła, że wielu z nich zgina nisko plecy i kryje w ten sposób twarze, by nikt nie dostrzegł w nich buntu i gniewu. A w chwili, gdy bat spadał na kogoś z nich i rozlegał się głośny jęk bitego wiele ust, niewyraźnie, tylko poruszając się, szeptało bezgłośnie jakieś słowa. I wiele, wiele dni przeminęło, nim Panienka zdołała te słowa odczytać:

“Będziemy cierpieć, cierpieć w niewoli, długo, wytrwale, bez słowa skargi,

bo gdy nadejdzie czas wyzwolenia, złoto powstanie z tego cierpienia,

złoto rozumu wielu pokoleń, które uczyły się żyć w niewoli,

żeby gdy przyjdzie wolności czas, dać mu ze siebie wszystko co masz…”

… a więc nie mruczeli przekleństw lub słów bez sensu, jak początkowo sądziła Panienka, ale przepowiadali tym bezgłośnym szeptem kolejne zwrotki Pieśni Jedynej. Choć za te słowa czekała śmierć.

Musiało minąć wiele, wiele długich dni, nim Panienka dostrzegła, że mimo tępej i złośliwej brutalności nadzorców cięższą pracę biorą na siebie zawsze silniejsi i zdrowsi, dyskretnie odsuwając na bok kobiety, dzieci, starców. A dostrzegła to Panienka dopiero wówczas, gdy bat nadzorcy wskazał jej wyjątkowo ciężki głaz do przeniesienia w pobliże rzeki, a wtedy – choć uchodziła tu za chłopca, była jednak drobna i chuda – czyjeś silne, męskie ręce podźwignięty kamień razem z nią. Gdy wracali razem z tym mężczyzną w stronę kamieniołomu, jego ręka dyskretnie wsunęła w jej kieszeń mały kawałek chleba.

– Jedz, bo nie zmężniejesz, a będzie to potrzebne naszemu krajowi. Już wkrótce – szepnął jej towarzysz i na twarzy pojawił mu się blady uśmiech.

Więc tacy byli ci ludzie. Doprawdy, nie do pojęcia dla Panienki. Bo równocześnie inni, a niekiedy właśnie ci sami, odpychali pięściami słabszych przy koszu z chlebem. Ich rozbiegane oczy śledziły każde poruszenie warg współtowarzyszy, a za dodatkową kromkę chleba byli gotowi sprzedać swego sąsiada. Tak, byli i tacy, którzy ochoczo, sami z siebie wskazywali nadzorcom, kto ich zdaniem zbyt wolno pracuje i komu należy się uderzenie bata. Nie, nie było ich wielu, ale byli.

– Nie pojmuję tych ludzi – żaliła się Panienka swojej Opiekunce, gdy wieczorem były już same w swoim tymczasowym domu i Czarownica wcierała jej w dłonie leczniczą maść, która szybko zasklepiała rany. – Są uniżeni, upodleni i zarazem dumni. Przypochlebiają się Najeźdźcom, a równocześnie śpiewają Pieśń Jedyną. Biją się przy koszu z chlebem i oddają staruszce swoją własną porcję, choć ta staruszka jest im obca. Nie mogę ich pojąć. Matka Natura jest dla mnie piękna i zrozumiała. Jej prawa są przejrzyste, choć niekiedy okrutne. Natura Człowiecza jest niepojęta…

– Bo coś takiego jak zbiorowa Natura Człowieka nie istnieje. Jest tylko natura pojedynczych, indywidualnych osób. A każda z nich jest inna – uśmiechnęła się Czarownica. – Jeśli będziesz mieć swojego psa, po pewnym czasie będziesz mogła dużo powiedzieć o psach w ogóle. Ale gdy zaprzyjaźnisz się z jednym tylko człowiekiem, nadal nie będziesz nic wiedzieć o rodzaju ludzkim.

Patrząc co dzień, przez cały długi rok na swych współtowarzyszy niedoli, Panienka odczuwała na przemian to dumę, to znowu gniew i wstyd, to radość, to znowu litość pomieszaną z pogardą, a nawet nienawiść.

– Spróbuj im współczuć. Nawet gdy twoim zdaniem są godni tylko pogardy – mówiła Czarownica. – To okrutny Los zmusza ich do tego poniżenia. Donoszą na innych ze strachu o życie własne i swych rodzin, a życie to przecież jedyne co mają. Więc spróbuj im także współczuć…

– Nie umiem – mówiła Panienka.

– Spróbuj ich pokochać, gdy nie bacząc na bat, pomagają słabszym i szepczą słowa Pieśni, choć grozi im za to śmierć, a przecież życie to jedyne co posiadają na własność – mówiła Czarownica.

– Spróbuję – szeptała Panienka i w jej oczach mimo woli wzbierały łzy, gdy widziała, jak bat spada na plecy mężczyzny, który podźwignął padającą kobietę. Ale za chwilę ten sam mężczyzna klęcząc przed nadzorcą żebrał, by ten nie użył przeciw niemu bata po raz drugi.

Życie przez ten długi, długi rok stało się dla Panienki udręką monotonii żmudnego dnia i lawiną sprzecznych uczuć. Dzień rozpoczynał się o piątej rano, czy było już jasno jak w lecie, czy całkiem ciemno jak w zimie. Wraz z całym tłumem mieszkańców Miasteczka, zgromadzonym o brzasku na Rynku, szły w stronę Rzeki, gdzie czekała na nie ciężka praca. Potężny kamienny most wznosił się wolno, ale przęsło po przęśle zbliżał się do drugiego brzegu. Z wysokiego zbocza kamieniołomu dzień w dzień spadały większe i mniejsze głazy, wydobywane pracowicie przez najsilniejszych mężczyzn przy pomocy żelaznych łomów. Kamienie staczały się szeroką lawiną na sam dół, blisko koryta Rzeki, gdzie zgromadzony tłum, a z nim Panienka z Czarownicą przenosił je w stronę mostu. Na samym moście pracowali fachowi rzemieślnicy, otrzymując kronikę chleba więcej niż inni. Niektórzy z nich chowali ją skrzętnie za pazuchą lub łapczywie zjadali – inni zaś wspomagali nią słabszych od siebie. Chleb roznoszono w południe i wieczorem. A po zachodzie słońca ponury, zmęczony pochód wracał do Miasteczka. W oknach domów zapalały się wówczas wątłe światełka świec lub lamp, które jednak rychło gasły, gdyż wszystkich oczekiwał kolejny, męczący dzień, na który trzeba było znaleźć nowe siły.

I to była monotonia tego długiego, długiego roku. Ten niezmienny rytm każdego dnia. Niezmienny – i bolesny.

A zarazem każdy z tych pozornie monotonnych dni niósł ze sobą coś nowego. Jakiś kolejny okruszek wiedzy o złożonej ludzkiej naturze. Początkowo Panience zdawało się, że każdy nowy okruszek wypiera stary, przecząc mu we wszystkim.

– Ludzie są tchórzliwi – myślała Panienka, widząc po raz chyba tysięczny, jak w pokorze klękają przed nadzorcą. W chwilę potem dziwiła się odwadze człowieka, który odsunął na bok mocującą się ze zbyt ciężkim głazem kobietę i mimo uderzeń bata, krwawiących mu plecy, brał go z jej rąk i niósł sam.

– Ludzie są godni pogardy – myślała Panienka, widząc silnego, młodego mężczyznę, który kopał małe dziecko, chcąc mu wyrwać jego kromkę chleba. W chwilę później nasłuchiwała cichego pomruku Pieśni Jedynej, niosącego się od jej najbliższego sąsiada.

– Ludzie są dobrzy i źli, odważni i tchórzliwi, szlachetni i godni pogardy – mówiła Czarownica, uśmiechając się wąskimi wargami na widok zdumienia w oczach Panienki. – A najdziwniejsze jest to, że najczęściej wszystkie te cechy naraz goszczą w jednym tylko człowieku. I dopiero wówczas jest on prawdziwą całością. Całością zarazem silną i słabą, godną szacunku i godną współczucia. Taki właśnie jest człowiek. Wielki i mały jednocześnie.

– Człowiek jest zatem czymś najdziwniejszym w całym wszechświecie – mówiła Panienka z irytacją. Nie mogła tego pojąć, choć pojmowało to znakomicie każde zwykłe dziecko, chowane od początku w ludzkim świecie. Ją wychowywały Czarownice, izolując od ludzi i do piętnastego roku życia miała do czynienia jedynie z ich chłodnym rozumem, rozległą wiedzą, łagodną choć nieco skrytą serdecznością. Czarownice były dla niej kimś normalnym, a ludzie… Ludzie – byli niepojęci i nienormalni.

– Właśnie dlatego tu jesteśmy – odpowiadała Czarownica jej niespokojnym myślom. – Żebyś zrozumiała, iż nie masz racji, bo świat ludzi jest mimo wszystko twoim światem. Należysz do niego, a nie do nas, Czarownic.

Do zakończenia budowli brakowało już niewiele. W Panience radowała się na ten widok każda część jej istoty. Myślała już tylko o dniu, w którym wraz z Czarownicą opuszczą Miasteczko. Tęskniła do rozległych, bezpiecznych lasów i przytulnych leśnych pieczar, myślała o poczuciu wolności jaką dają przepastne puszcze i widok bezkresnego nieba nad głową. Zaczęła liczyć każdy dzień i każdą noc dzielące ją od wiosny. Wiosna była tą granicą. Wtedy miała się zakończyć budowa mostu, wtedy mijał rok jej pobytu w Miasteczku – i wtedy nadchodziły jej kolejne urodziny. Tym razem kończyła szesnaście lat.

28
{"b":"87872","o":1}