Po krótkim nocnym odpoczynku, spędzonym wśród ruin Domu Zdrowia, podróżniczki obudziły się i podjęły dalszą wędrówkę. Teraz znalazły się wśród szczątków dawnej Akademii Nauk. Założona przez Luila XI, w skromnej jeszcze postaci, z roku na rok rozrastała się, aż za panowania Luila XIX stała się niemal miastem w mieście. Każdy z kolejnych królów doceniał rolę nauki w swym państwie – mówiła Czarownica, idąc wolnym krokiem wśród ruin – lecz Luil XIX uczynił ze swych uczonych i twórców prawdziwą arystokrację ducha. To w jego czasach głębszy ukłon składano uczonemu czy artyście niż nawet najsprawniejszemu rycerzowi lub królewskiemu urzędnikowi, a nawet kupcowi, który zdobył najwięcej worków ze złotem.
– Nie sądź, że stało się to od razu i nagle – opowiadała Czarownica. – Dużo czasu musiało minąć, nim ludzie pojęli, że bogactwo rozumu przewyższa bogactwa złota i drogich kamieni, czy też bogactwo władzy. Pojęto też, że o wiele łatwiej jest posiąść sztukę zwyciężania w rycerskich turniejach niż na przykład sztukę pisania uczonych ksiąg czy malowania obrazów, od których nie można oderwać oczu.
Akademia Nauk rozciągała się na ogromnej przestrzeni i przebycie jej zajęło podróżniczkom niemal cały dzień – choć szybciej poruszały się jednak wśród ruin niż dawnymi ulicami, które w całości pochłonęła dżungla. Z kolei ruiny były trudne do przebycia z całkiem innych przyczyn. Nie dlatego, iż za swe siedziby obrały je złotozielone żmije. Tych już Dziewczyna całkiem przestała się obawiać. Ale labirynty pokoi, korytarzy, schodów, to całych, to znowu zwalonych ścian, nie pozwalały iść stale naprzód. Wędrowały więc właśnie jak w labiryncie – to idąc naprzód, to znowu zawracając, niekiedy nawet setki metrów w tył, aby potem ujść parędziesiąt metrów w przód.
Kolejna noc zastała je w ruinach ostatniego budynku Akademii Nauk, poza którym panowała już niepodzielnie dżungla – niezwykle gęsta i najeżona trującymi kolcami rozlicznych krzewów.
– To musi być dawny Plac Pałacowy – westchnęła Czarownica. – Było to ongiś miejsce nader rozległe, niemal niemożliwe do objęcia wzrokiem, a jeśli tak, to jedynie z najwyższej pałacowej wieży. Piękny, ogromny, okrągły, tętniący życiem plac – a w jego samym środku stał Pałac Królów. Tu przyjeżdżały karawany kupieckie z całego świata, aby zaprezentować królowi, jego rodzinie i poddanym swoje towary. Po tym placu spacerowali w wolnych od pracy chwilach mieszkańcy stolicy i niemal wszyscy przybysze, sycąc swe oczy urodą Pałacu. Plac był nie tylko placem; w wydzielonych połaciach rozrastały się wielkie parki, pełne zielonych trawników, z rzadka rozsianych potężnych drzew, a wśród nich stały pomniki wszystkich kolejnych królów i co znaczniejszych rycerzy, uczonych i artystów. Setki fontann zraszało zieleń swymi wodotryskami. Kochały te fontanny zwłaszcza dzieci, które w upalne dni kapały się w nich ze swymi psami, wydając radosne piski. Na tym placu odbywały się doroczne turnieje rycerskie, a także turnieje poetyckie. I nieraz zdarzało się, że dopiero co uwieńczony laurem poeta wdziewał na siebie rycerski strój i stawał w szranki. Oczywiście, turnieje na miecze, łuki czy topory były bezkrwawe, bowiem już Luil VI zabronił pojedynków do ostatniej krwi. Wspaniałe było życie na pałacowym placu. Wiem o tym doskonale, bowiem właśnie z tym placem sąsiadowała Akademia Magiczna…
Czarownica rozłożyła swój płaszcz na omszałym kamieniu, przysiadła na nim i zapatrzyła się w nieprzenikniony gąszcz zieleni, jakby widziała tam Plac Pałacowy w całej swej dawnej wspaniałości. A po placu, wśród tłumów przechodniów szły tam one wszystkie, one z czasów Luila XXIII – Trzynaście Sióstr Starszych, wielkich i wszechpotężnych władczyń Akademii Magicznej, kochanych przez lud, szanowanych przez króla. A dziś…? Dziś już osiem spośród nich pędzi żywot niewielkich i niemych szarych ptaków, które wyfrunęły z płonących stosów. Nieme, choć czujne strażniczki ruin Wielkiej Świątyni i Świętego Miejsca…
– O, moje drogie Siostry… – westchnęła Czarownica, układając się do snu. Po całym dniu wędrowania przez ruiny Akademii Nauk obie czuły się zmęczone.
– A jak przebrniemy przez tę Dżunglę? – wymamrotała sennie Dziewczyna, przeganiając złotozieloną żmiję, która usiłowała zająć jej miejsce.
– Być może trzeba będzie użyć szczególnego rodzaju magii – szepnęła Czarownica, otrząsając się ze wspomnień. Po chwili obie już spały; jedyne dwie ludzkie istoty pośród potężnych ruin dawnej, wielkiej stolicy. Cichy śpiewny syk żmij towarzyszył im niby kołysanka.
Gdy wschodzące słońce obudziło Dziewczynę, ujrzała Czarownicę w rytualnej, na poły klęczącej pozycji, z wyciągniętymi ramionami, szepczącą jakieś zaklęcia. Wychowanka z napięciem obserwowała jej czynności. Po długiej, długiej chwili, gdy wydawało się, iż już nic sienie stanie – Dziewczyna dostrzegła, że między rozwartymi szeroko dłońmi Czarownicy zaczyna, coś delikatnie połyskiwać, jakby wąska, długa, cieniutka, srebrzysta nić. Nić? Raczej smuga światła? Powoli, powoli smuga ta intensywniała i przypominała teraz jak gdyby zmaterializowany promień Księżyca. Jednak na niebie świeciło słońce, nie księżyc. Promień drgał, pulsował światłem i nadal zmieniał swój kształt – a choć dzień już dawno zwyciężył i przegonił noc, to coś, co materializowało się w dłoniach Czarownicy, miało nocny, mroczny rodowód. Upłynęły kolejne, napięte ciszą chwile – ustało nawet brzęczenie owadów, śpiew ptactwa i syczenie żmij; cała przyroda wokół znieruchomiała w oczekiwaniu. I oto w rozwartych dłoniach Czarownicy tkwił Miecz. Ku temu kształtowi zmierzało od początku srebrzyste światło, w rytm zaklęć wszechpotężnej Wiedźmy – która teraz westchnęła z ulgą i złożyła go delikatnie wśród traw. Leżał tam, lśniąc srebrzyście i zdawało się, że w każdej chwili gotów jest zniknąć.
– To jest miecz magiczny – wyjaśniła wreszcie Opiekunka, a jej dłonie drżały. – Nie raniąc drzew tej dżungli, kwiatów czy krzewów, ani niczego co w niej żyje, gdyż wówczas obróciłaby się ona przeciw nam, utoruje nam ten miecz wolną drogę przez Dżunglę. Długo to trwało i musiałam użyć całej swojej Mocy. Najtrudniej jest bowiem stwarzać Coś z Niczego. Obawiam się, że wkrótce będę musiała zejść do Podziemi, by u Prastarych Mocy wzmocnić swój magiczny dar. T o bowiem wyczerpało mnie aż nadto.
– Dlaczego ja tego nie umiem? – spytała Dziewczyna z urazą. – Uczyłyście mnie jak przemieniać Coś w Coś, ale stwarzać Coś z Niczego, nigdy! Chciałabym to umieć. To o wiele ciekawsze niż przemiany szyszek w wiewiórki.
Czarownica pokręciła przecząco głową.
– Ale ja chcę! – tupnęła nogą Dziewczyna. – Muszę i chcę! Czemu mi odmawiasz?!
– Nie podnoś głosu przy Magicznym Mieczu, bo sprowadzisz na nas nieszczęście – odparła surowo jej Opiekunka. Nie jesteś Czarownicą ani też nigdy nią nie zostaniesz. Warto, byś poznała odrobinę magii, choćby po to, by lepiej dawać sobie radę w naszym obecnym, pełnym niebezpieczeństw życiu Ale prawdziwa dziedzina czarów jest zastrzeżona tylko dla najwyżej wtajemniczonych. Posiadło ją tylko Trzynaście Sióstr Starszych, a w Akademii Magicznej uczono jej jedynie wybrane uczennice, godne najwyższego zaufania. Bowiem do stwarzania Czegoś z Niczego trzeba przywołać na pomoc drzemiące głęboko pod ziemią Prastare Moce, Moce Najstarszego Świata i biada temu, kto uczyni to zbyt gwałtownie i je przy tym rozbudzi. Moce te ongiś władały także naszym światem, wówczas gdy jeszcze nie było na nim człowieka. Nie wykluczone, że to one go stworzyły. Gdyby rozbudziły się, kto wie czy nie zapragnęłyby ponownie władzy nad ziemią, ale wówczas musiałby zniknąć z niej człowiek. Nie ma bowiem tu, na ziemi, miejsca dla nich obu naraz, rozumiesz? A jeśliby człowiek nawet ocalał, znalazłby się w niewoli znacznie okrutniejszej niż niewola u prymitywnego, barbarzyńskiego Najeźdźcy. Bowiem Najeźdźca, sam będąc człowiekiem, panuje tylko nad ciałem ludzi, swych niewolników. Podziemne, Prastare Moce zapanowałyby nad ich umysłem, a taka niewola, zapewniam cię, jest najstraszliwsza i nie ma z niej żadnego wyjścia, żadnej ucieczki, ani sposobu obrony.
Dziewczyna milczała chwilę, wpatrując się w Magiczny Miecz, połyskujący srebrzyście wśród traw, a potem szepnęła cicho:
– Gdybyś mi jeszcze zechciała powiedzieć, kim mam być, jeśli nie Czarownicą, może wówczas pogodziłabym się z tym, że nie cała dziedzina Czarów będzie mi dostępna…
– Już niedługo – uspokoiła ją Czarownica. – Gdy skończysz siedemnaście lat, nasza Siostra Piąta opowie ci wszystko…
– To prawie cały rok – pokręciła głową Dziewczyna.
– Tylko dziesięć miesięcy – rzekła łagodnie jej Opiekunka. – A w ich czasie poznasz każdy kamień Ardżany i każdą komnatę dawnego Pałacu Królów. Będziesz tu się czuła rzeczywiście jak w domu. I spłynie na ciebie Czar o wiele ważniejszy niż przemiana Niczego w Coś. Będzie to Czar Przeszłych Wieków, pozornie odległych i już nieobecnych, ale w rzeczywistości wiecznie żywych. Człowiek bez swojej przeszłości jest jakby martwy, jego teraźniejszość jest martwa.
Czarownica przyklękła i ostrożnie wzięła do rąk Magiczny Miecz, który natychmiast rozjarzył się srebrzystym wewnętrznym światłem. Ruszyły naprzód w stronę Dżungli tak gęstej, iż nie sposób było do niej wejść inaczej niż z maczetą lub potężnym, ostrym nożem – i zabijać wszystkie znajdujące się na ich drodze rośliny. Potężne drzewa wyrastały niemal jedne koło drugich, między nimi rozprzestrzeniały się gęste, ostre krzewy o kłujących i trujących kolcach, a wszystko razem oplatały śliskie pnącza, tworząc szczelną, nie do przebycia zieloną ścianę.
Dżungla śpiewała. Śpiewała głosem milionów dzikich pszczół, os i trzmieli, głosem niemal wszystkich gatunków ptaków, cichym i melodyjnym sykiem żmij, drżeniem swych liści na wietrze. Ten śpiew – dziki i swobodny – kojarzył się Dziewczynie z Praczasami, z erą panowania na ziemi Prastarych Mocy. W tej dżungli, zajmującej całą przestrzeń dawnego Królewskiego Placu, nigdy jeszcze nie stanęła noga człowieka. One były tu pierwsze. One pierwsze po setkach lat miały dotrzeć do Pałacu Królów, lub tego co z niego zostało, jeśli pokonała go Dżungla. A wszystko na to wskazywało.