Zbliżał się wieczór, gdy Czarownica z Panienką weszły wreszcie do Lasu i tu dopiero odetchnęły z ulgą. W nim zawsze czuły się bezpieczne i nikt niepowołany nie mógł tu się zjawić.
Od setek lat cała przyroda dawnego Wielkiego Królestwa jakby sprzysięgła się przeciw Najeźdźcom. Rzeki lubiły niespodziewanie wzbierać, zalewając przejezdne wcześniej drogi; niewielkie mokradła nagle rozprzestrzeniały się, grożąc utopieniem każdemu, kto by się do nich zbliżył. Ale najszybciej i najwyraziściej zbuntowały się lasy. Te same Wielkie Lasy dawnego Wielkiego Królestwa, które Najeźdźca zamierzał wyciąć w całości, by zużyć na budowle swoich mostów, baraków roboczych dla zniewolonych pracowników i wreszcie by je spalać w swoich ogniskach. Te Wielkie Lasy były chlubą rodu Luilów i nikt w całym Królestwie nie miał prawa ich ciąć lub niszczyć bez zgody króla. Ród Luilów widział bowiem w lasach wartość samą w sobie – dla Najeźdźców to, co nie było dla nich bezpośrednio użyteczne, nie miało żadnej wartości. Więc zaczęli wstępować do Lasów całą armią i z potężnymi siekierami. Wówczas to Lasy zaczęły się buntować. Potężne dęby tak rozkładały swe konary, że cień w ich sąsiedztwie stawał się głęboki i mroczny, że strach było się do nich zbliżać. Buki, wiązy, sosny i świerki wykręcały swe korzenie w dziwaczne i najmniej przewidywalne kierunki, tak że idący z pozoru bezpieczną ścieżką, nagle potykał się o nie i upadał – a jeszcze wówczas złośliwe korzenie wplątywały się napastnikom we włosy lub chwytały znienacka za nogi. Leśne ptactwo i zwierzyna na widok Obcych zmieniały swe głosy – i nawet skowronek pohukiwał złowrogo jak puchacz, a niedźwiedź nigdy nie mruczał, lecz wydawał z siebie najgroźniejsze dźwięki. Najwięcej jednak zabawy miały strzygi i latawice. Ukryte zazwyczaj głęboko przed ludzkim wzrokiem i nie nękające wieśniaków zbierających jagody czy grzyby, ani mieszczuchów udających się na spacer – na widok Najeźdźców opuszczały bagna, mokradła i spróchniałe dziuple i ujawniały się natychmiast ze złowieszczym chichotem i w najstraszliwszych postaciach. Ba, zdarzało się, że nawet upiory, acz niechętnie, lecz przychodziły w sukurs swym dalekim kuzynkom – strzygom i opuszczały, wprawdzie na krótko, swe Podziemne Królestwo, by ukazać się znienacka natrętom. Wycinane siekierami drzewa zawsze – było to niemal regułą – padając niespodziewanie zmieniały kierunek i przywalały swym ciężarem leśnych zabójców. Gdy rozeźleni Najeźdźcy postanowili Lasy podpalać – rzadko udawało się im ujść przed rozżarzonymi iskrami, gdyż wiatr złośliwie kierował je nie w głąb Lasu, lecz akurat w ich stronę. Gwałtowny deszcz – zjawiający się nie wiadomo skąd – natychmiast gasił pożar. Nic zatem dziwnego, że bardzo szybko Najeźdźcy nie tylko dali Lasom spokój, ale zaprzestali wszelkich prób wkraczania na ich rozległe tereny. Mimo upływu setek lat i setki razy ponawianych starań zniszczenia Wielkich Lasów – to one zwyciężyły, nigdy nie poddając się Najeźdźcy, i stały się ostatnimi enklawami wolności.
– … po co w ogóle opuszczamy Lasy? – westchnęła Panienka. – Jesteśmy tu bezpieczne i szczęśliwe. Mamy jagody, źródlaną wodę, wygodne pieczary. Dlaczego każda z was, Sióstr Czarownic, tak ciągnie w kierunku ludzkich siedzib, choć przynosi to same kłopoty?
– Urodziłaś się dla ludzi, nie dla Lasów – odparła krótko Czarownica. – I wkrótce znowu powrócimy do Ludzi. Tym razem zamieszkamy w Miasteczku.
– W Miasteczku?! – wykrzyknęła zdziwiona Panienka. Sama widziałaś, że w każdym z Miasteczek są setki Najeźdźców! W jednym z nich o mało co by mnie złapano! Po co nam to?
– Musisz poznać dokładnie warunki, w jakich żyją obecni mieszkańcy dawnego Wielkiego Królestwa. Musisz na własnej skórze doświadczyć ich losu, poznać krwawy pot ich doli – rzekła Czarownica tonem wykluczającym wszelki sprzeciw, więc Panienka zacisnęła z gniewem wargi i zamilkła, wiedząc dobrze, że na upór Czarownic nie ma sposobu.
Noc spędziły wygodnie w wielkim, wydrążonym pniu starego dębu. Gdy Panienka otwarła oczy, ujrzała, że w zagłębieniu jej szyi spokojnie spała malutka wiewiórka. Zwierzątko przeciągnęło się teraz, ziewnęło, wskazało główką na niewielki otwór w pniu – i zniknęło. Otwór był pełen słodkich leśnych orzechów.
– Pozwoliła nam je zjeść – stwierdziła z zadowoleniem Dziewczynka. – Widocznie ma jeszcze gdzie indziej schowane zapasy…
Obie z Czarownicą umyły się w pobliskim źródełku, a potem wiedźma wyjęła ze swego przepastnego worka nożyce.
– Po co to? – spytała nieufnie Panienka.
– Obetniemy twoje drugie włosy tak, byś wyglądała na chłopca, a potem jeszcze raz umyjemy je w korze dębu, by ściemniały. Do Miasteczka przybędziemy jako ciotka Olsten ze swym siostrzeńcem Kisbe. Jesteś sierotą i przygarnęłam cię po śmierci twoich rodziców.
– Kisbe… Kisbe… – zamruczała Panienka. – Czy wiesz, że jest to moje pierwsze w życiu imię i w dodatku imię chłopca! Czy doprawdy nigdy nie dowiem się, jakie jest moje własne, prawdziwe? A może w ogóle go nie mam?!
– Masz swoje prawdziwe imię, ale musisz na nie zasłużyć. Minie jeszcze kilka lat, może trzy, cztery i poznasz je. A coś mi mówi, że stanie się to w dość niespodziewanych okolicznościach. Nie wiem co prawda w jakich, ale w każdym razie w innych niż my, Siostry, sobie to wyobrażamy. Pamiętaj, że przeczucie przyszłego losu i instynkt są u Czarownic niemal drugą stroną ich natury.
– Niespodziewane okoliczności? Nie wiem czemu, ale brzmi to zachęcająco – powiedziała Panienka.
W czasie tej rozmowy Czarownica energicznymi ruchami ścinała długie złociste włosy swej podopiecznej. Jasne pasma spadały na miękki, ciemnozielony mech, ale nie leżały tam dłużej niż chwila, bo od razu zlatywały ptaki i porywały mieniące się sploty w swoje dzioby, niosąc do gniazd. Panienka przejrzała się w tafli źródełka i ujrzała szczupłą, niemal wychudzoną i obcą sobie twarz chłopca z wielkimi, szaroniebieskimi oczami, którą otaczały krótkie, ciemne kędziory.
– Kisbe… – uśmiechnęła się zadowolona Czarownica. Klnę się na Święty Kamień, że nikt cię nie pozna.
Po chwili już szybkim krokiem szły przez Las, a gdy wyszły na pobliskie łąki, z daleka ujrzały najbliższe Miasteczko.
– Posłuchaj, Kisbe, mój siostrzeńcze – mówiła Czarownica w rytm szybkich kroków. – Ja, twoja ciotka Olsen, przygarnęłam cię piętnaście lat temu, gdy twoi rodzice zmarli na tyfus z nędzy i wyczerpania. Żyliśmy na Wsi, ale nie mając własnej ziemi, było nam ciężko, więc teraz przyszliśmy do Miasteczka, żeby znaleźć jakąkolwiek pracę i jakikolwiek dom. Zapamiętaj to i nie pomyl się.
– Och, nie jestem głupia – odparła zniecierpliwiona Panienka, spoglądając z niepokojem na coraz to zbliżające się mury Miasteczka. Przez piętnaście lat swego życia tylko dwa razy była w Miasteczkach. Raz przemykała się przez nie nocą, drugi raz o mało co – tylko przez nie przechodząc byłaby schwytana wraz ze swoją Opiekunką. Za pierwszym razem, w nocy, Miasteczko wydawało się jej piękne, niemal baśniowe, ze swymi wysokimi domami, z wieżą ratuszową, z małym ryneczkiem i zegarem na wieży. Tam po raz pierwszy usłyszała Pieśń Jedyną. Za drugim razem Miasteczko przedstawiło jej tylko swą groźną, niepokojącą stronę – siedziby Najeźdźców.
– Wolę już Wieś – szepnęła sama do siebie, choć prawdę mówiąc Wsi też nie znała, mieszkając zawsze z dala od jej mieszkańców. – A tak naprawdę to kocham tylko Las – westchnęła, gdy szybkim krokiem wchodziły już w obręb murów. Jej Opiekunka szła wyprostowana i z siwej, rozkudlonej wsiowej żebraczki przeistoczyła się w silną kobietę w średnim wieku, steraną życiem, ale ciągle zdolną do pracy.
– Gdzie się pchacie, głupcy? – zamyślona Panienka aż podskoczyła, słysząc nad sobą ten obcy, wrogi głos. W szerokiej bramie, wiodącej w głąb Miasteczka, stał Najeźdźca z halabardą i zagradzał im dalszą drogę.
– Szukamy pracy, jasny panie – wymamrotała Czarownica. – Na wsi pełnia zimy i nie ma co jeść, a w mieście cały rok praca… Ja i ten chłopiec, mój siostrzeniec…
– No dość tego – przerwał brutalnie strażnik. – Macie szczęście. Możecie zgłosić się w Ratuszu. Tam szukają robotników do budowy nowego mostu, bo stary już się rozleciał. Dostaniecie jeść i dach nad głową…
… i pchnął j e tak energicznie, że Czarownica zatoczyła się na najbliższy mur.
Ulice Miasteczka były opustoszałe. Chyba nikt dobrowolnie nie opuszczał swych domostw, które dawały złudne poczucie bezpieczeństwa. Jedynie z rzadka jakiś wystraszony przechodzień przemykał pod murami ulic. Domy robiły wrażenie zniszczonych przez upływ czasu i nigdy nie naprawianych. Zza brudnych szyb czasem wyjrzała czyjaś wylękniona twarz, by zaraz zniknąć. Tylko Najeźdźcy przejeżdżali z tupotem na swych wielkich, czarnych koniach, połyskując zbrojami i spoglądając obojętnie na steraną życiem kobietę z wychudzonym chłopcem.
– Coś złego musiało się tu stać i to niedawno – szepnęła Czarownica do swej wychowanki. – Prawdziwe życie w Miasteczkach od dawna nie jest bujne i radosne, spokojne i pracowite, ale nie jest też aż tak wygaszone.
W tej chwili na ulicę wjechał duży oddział Najeźdźców. Nie zsiadając nawet z koni zaczęli bić swymi lancami w drzwi i okna najbliższych domów, aż leciały drzazgi drzewa i kawałki szkła z okiennych szyb.
– Wychodzić! Jazda! Nuże do roboty! – ryczeli nadal tłukąc szyby i kalecząc drzwi.
– Burmistrz nakazał budowę mostu! – krzyczał jeden z Najeźdźców w zdobnej zbroi. – Wszyscy mieszkańcy, wyjąwszy starców i malutkie dzieci, mają stawić się nad rzeką! Kto nie wyjdzie w ciągu pięciu minut, czeka go więzienie!
– Wychodzić! Jazda! Nuże! – darli się jego podwładni, niszcząc w bezsensownej złości zrujnowane już domostwa.
Powoli z najbliższych domów zaczęli wychodzić ludzie kobiety, mężczyźni, starsze dzieci. Wychudzeni, ubrani w byle jakie łachmany, z wyrazem lęku na twarzach, szli, formując się – w miarę jak ich przybywało – w niezgrabny pochód. Czarownica z Panienką dołączyły do nich.
– Hej! Wy! – usłyszały w pewnej chwili. – Nie znam was! Skąd przychodzicie?!