Литмир - Электронная Библиотека

Czarny Najeźdźca w zdobnej zbroi zatrzymał je swoją lancą.

– Ze Wsi, panie – wyszeptała pokornie Czarownica. – Ale tam głodno, bo zima, więc przyszliśmy z moim siostrzeńcem tutaj, szukać pracy, jadła i dachu nad głową…

– Dobrzeście trafili! – zaśmiał się Czarny. – Od wczoraj dwadzieścia domów straciło swych właścicieli, możecie sobie zająć, który chcecie, bo moi żołnierze i tak już je wyszabrowali!

Czarownica z Panienką znowu wtopiły się w tłum, który milcząc kornie, z ponurym lękiem zmierzał w dół Miasteczka, w stronę rzeki.

– Co tu się stało? – spytała szeptem Czarownica najbliższego sąsiada. Ten spojrzał na nią podejrzliwie spod spuszczonych powiek i nie odparł ani słowa.

– Dobra kobieto, co tu się stało? – ponowiła Czarownica pytanie, kierując je tym razem do młodej jeszcze i nie zniszczonej, choć wychudzonej nadmiernie kobiety.

– Dwadzieścia najbardziej szanowanych w Miasteczku rodzin oddało wczoraj swoje głowy pod topór – wyszeptała zapytana.

– Za co?

– Nie wiem. Lepiej nic nie wiedzieć. Zapamiętaj to sobie odparła Kobieta, rozglądając się dokoła niespokojnie, ale po chwili dodała szeptem: – Śpiewali nocami Pieśń Jedyną. A może nie śpiewali? Kto ich tam wie? Może o n i chcieli kogoś ściąć, to ścięli? Lepiej nie wypytuj nikogo, bo nigdy nie wiadomo, z kim rozmawiasz. Nie wiadomo, kto potajemnie służy Najeźdźcy choćby za kromkę chleba. I nie można ich o to winić, bo dzieci głodne, a chleba stale za mało. Wydzielają po pięć kromek dla każdego kto pracuje, ale gdy masz w domu malutkie dzieci lub starych rodziców, to nie wystarczy, a dla nich przydziału nie ma.

Kobieta zamilkła. Po chwili już było słychać tylko szuranie nóg idących o brukową kostkę. Panienka, idąc karnie w tym tłumie, czuła, jak z gniewu lodowacieją jej stopy i ręce, a cała krew napływa do głowy. W wyobraźni już widziała, jak przemienia wszystkich Najeźdźców w bezradne, ohydne robaki, które ten upodlony tłum niewolników rozdeptuje, a potem ona, Panienka, stwarza całe potężne góry chleba, by nakarmić głodnych.

– … nie. Tego nie umiem. Nie umiem stwarzać chleba i wątpię, by można go było tworzyć magią – szepnęła sama do siebie. – Chyba chleb można tworzyć tylko pracą. Prawdziwy chleb.

I przypomniała sobie, jak kolejne jej Opiekunki, Czarownice, wyjmowały ze swych przepastnych worków nieskończone zda się ilości suszonego mięsa i chleba, ale po ich zjedzeniu Panienka bardzo szybko znowu czuła się głodna. Był to bowiem magiczny chleb i magiczne mięso, pozornie sycące, żeby można było jakoś oszukać głód. I dlatego zawsze trzeba było w końcu iść do Wsi po prawdziwe jedzenie.

– Nawet gdybym jednego czy choćby i pięciu Najeźdźców przeobraziła w coś ohydnego i bezradnego wobec tłumu, to pozostali i tak zdążyliby mnie zabić – westchnęła w duchu, myśląc bezsilnie, że jednak magia to nie wszystko, magia to bardzo mało.

– … a jeżeli nie magia, to co jest w stanie pomóc tym ludziom? Co lub kto? Chyba nic i nikt – dokończyła w duchu swej myśli. Idąca obok Czarownica obserwowała ją i nagle Panience wydało się, że jej myśli są dla jej Opiekunek całkiem nagie, widoczne jak na dłoni i że Czarownica – mimo tej ponurej sytuacji – uśmiecha się skrycie, sama do siebie. I Panienkę ogarnęła na moment szalona wściekłość – wściekłość osoby bezradnej wobec Najeźdźców, ale bezradnej też wobec swych Opiekunek. Lecz zaraz stłumiła to uczucie.

Nad rzeką spoczywały ogromne głazy i stosy drewna. Po chwili wszyscy nosili je w pocie czoła w stronę rozpoczętej już budowy. Co jakiś czas głazy wypadały z rąk utrudzonych i słabych ludzi, a wtedy nad ich głowami świstał bat Najeźdźcy. Dziesięć godzin trwała ta zdająca się nie mieć końca mozolna robota. Dłonie Panienki – mające do tej pory do czynienia jedynie z kwiatami, gałązkami drzew i kłębuszkami wełny – byty poranione do krwi. Jej plecy znaczyła jedna gruba, krwawa pręga od uderzenia batem, które przyjęła z zaciśniętymi zębami, pod surowym, nakazującym milczenie spojrzeniem Opiekunki.

Gdy późnym wieczorem w cudzym i ponurym domu Panienka z jękiem opadła na prymitywne i brudne legowisko jej żal nad samą sobą skierował się nie do kogo innego, tylko do Czarownicy.

– Nie widziałam w twych oczach nawet iskierki współczucia dla mojego losu! – krzyknęła z gniewem. – Ani jedna łza nie spłynęła z twych oczu, gdy ten potwór uderzył mnie batem!

– W moich oczach nie ma iskierki współczucia dla ciebie, jest za to całe wielkie morze żalu. Lecz nie jest to żal nad twoim losem, lecz nad losem tych nieszczęśników odparła oschle Czarownica. – Oni tak żyją od lat, dzień po dniu, przymierając głodem, pracując ponad ludzkie siły, batożeni, osadzani w więzieniach, skazywani na śmierć. Ty spędziłaś wśród nich raptem dziesięć godzin!

I Panienka, wbrew swojej woli, zawstydziła się. Milczenie zapadło w mrocznej, biednej izbie, gdzie po kątach jeszcze ciągle znajdowały się ubrania i sprzęty jej poprzednich, od wczoraj dopiero martwych mieszkańców.

– Dlaczego oni się nie buntują? – spytała Panienka. – Jest ich przecież więcej niż Najeźdźców!

– Tak, ale nie mają żadnej broni, są słabi, głodni, a lata niewoli i widok umierających braci i sióstr pozbawił ich woli buntu. Myślą już tylko o tym, żeby jakoś przeżyć. Niektórzy za niewielką poprawę losu gotowi są sprzedać swoich przyjaciół, a nawet rodzinę. I tylko raz na jakiś czas pojawia się ktoś, kto nawołuje do buntu, w kim jeszcze drzemie odwaga i godność, ale jego ponury los – śmierć z ręki Najeźdźców odstrasza innych.

– Po co mnie tu przyprowadziłaś? – wyszeptała po chwili Panienka.

– Żebyś na własnej skórze doświadczyła, jak żyją mieszkańcy dawnego Wielkiego Królestwa.

– Czy muszę tego doświadczyć?

– Musisz. Po prostu musisz – odparła Czarownica. – Tego nie wystarczy wiedzieć. To trzeba czuć. Cóż z tego, że opowiadałam ci o ciężkim losie twych współrodaków? Dopiero dziś wiesz naprawdę, jak bardzo jest on ciężki. A teraz śpij, bo jutro znowu, skoro świt, czeka nas mordercza praca nad rzeką.

Utrudzona Panienka podniosła głowę ze swego posłania.

– Kiedy stąd pójdziemy? – spytała niemal błagalnie.

– Zostaniemy tu cały rok. Przez ten cały rok dzień po dniu będziesz smakować prawdziwe życie mieszkańców tego kraju. Razem z nimi będziesz przymierać głodem, razem z nimi pracować aż do krwawego potu, razem z nimi cierpieć i płakać. I pamiętaj: ani razu nie wolno ci użyć magii, gdyż obróciłoby się to przeciw tobie.

– Ale dlaczego?! Dlaczego?! Dlaczego?!! – krzyczała Panienka, bijąc pięściami w podłogę, nie bacząc na rany już pokrywające jej dłonie.

– Nauczyłaś się już, kim jest Matka Natura, jak ją szanować i oddawać cześć, jak nie łamać jej świętych praw. Teraz nauczysz się, czym jest Natura Człowiecza, jak ją rozumieć i honorować.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że mam szanować tych upodlonych, zaszczutych jak zwierzęta ludzi? – wykrzyknęła z oburzeniem Panienka. – Jak zwierzęta?! Co ja mówię? Każde zwierzę ma większą godność, niż którakolwiek z tych ludzkich istot, jakie widziałam nad rzeką! Byle mysz, byle stonoga czy dżdżownica jest więcej warta szacunku, niż oni wszyscy razem wzięci! I tych ludzi ja mam szanować?! Ja, rozmawiająca z Gwiazdami? Ja, zdolna przemieniać szyszki w rude liski i na odwrót? Ja, umiejąca odczytywać cudze myśli? Ja, która mogę każdego Najeźdźcę przemienić w pochrząkującą świnię?! Ja mam ich szanować…?!

– Tak. Właśnie ty. Nią kto inny, ale ty – odparła spokojnie Opiekunka i zamknęła oczy. Już po chwili Panienka usłyszała jej spokojny, głęboki oddech. Ale sama długo nie mogła zasnąć.

Jak wiosenna burza kłębiły się w niej myśli, mnóstwo całkiem wykluczających się nawzajem skojarzeń i szalonych uczuć. W jej oczach kręciły się łzy żalu nad losem dziecka, na które upadł ciężki głaz, raniąc je śmiertelnie – i łzy wściekłości, na widok mężczyzny, który udał, że tego nie dostrzega, byle nie zwrócić na siebie uwagi Najeźdźcy. Ogarniała ją furia na myśl o ludziach, którzy wzajem wyszarpywali sobie chleb – i pełne smutku zdziwienie, gdy przypomniała sobie staruszkę dzielącą swoją kromkę między siebie i wnuczka.

Przeważało jednak poczucie pogardy. Głębokiej, bezbrzeżnej pogardy dla pokornych i pełnych lęku, zniewolonych ludzi.

– Moi współrodacy – szepnęła ze złością. – Och, jakże daleko im do królewskiej dumy orła, czy pełnej godności siły niedźwiedzia! A nawet do malutkiej, ale faktycznej niezależności wróbla. Głupi, tępi ludzie…

I z tymi myślami Panienka zasnęła wreszcie, na biednym, cudzym legowisku, gdzie jeszcze wczoraj spoczywała głowa, kogoś – kto już dziś nie żył.

– … oddając życie za Pieśń Jedyną? – wymamrotała sennie, nie mogąc pojąć związku między tymi wszystkimi, tak sprzecznymi obrazami.

Zaś pozornie śpiąca głęboko Czarownica czujnie śledziła tok jej burzliwych myśli, zastanawiając się dokąd też on doprowadzi.

25
{"b":"87872","o":1}