Kiedyś Luelle – jako Panienka – sądziła, że najcięższym rokiem w jej niedługim życiu był ten, spędzony w Miasteczku, wraz z Czarownicą Trzecią. Rok katorżniczej pracy przy budowie mostu na rzece, w brutalnej bliskości Najeźdźców, w zasięgu ich bata, rok przebywania wśród zniewolonych, przerażonych ludzi, w których – na pozór – zdawało się, że zabita została wszelka godność i odwaga.
I Luelle – Panienka z najwyższym trudem mogła pojąć, że ci sami, przerażeni i upodleni ludzie zdobywali się później na powtarzanie słów Pieśni Jedynej, choć groziło to śmiercią, lub narażali się na agresywność strażników, pomagając słabszym od siebie. A równocześnie nadal byli pełni lęku i pokory, poddaństwa i posłuszeństwa wobec Najeźdźców. Wiele czasu musiało minąć, nim Panienka pojęła, że tacy właśnie są ludzie: słabi – i silni, wielcy – i mali, dobrzy – i źli, szlachetni – i małostkowi. A wszystkie te tak sprzeczne ze sobą cechy kłębią się w jednym człowieku. Wówczas to, sama o tym nie wiedząc, wyrosła z dziecięcego świata czerni i bieli, wykluczających się wzajem pojęć dobra i zła, zrozumiała, że barwą najczęściej występującą jest ta, która wynika z przemieszania tych dwu kolorów.
Borykając się z życiem w Miasteczku, myślała, że nie spotka jej już nic równie ciężkiego. A teraz była tu, i na jej sercu spoczywał ogromny ciężar. Posłuchała Pustelnika, nie sposób go było nie posłuchać, skoro – kto wie – może to była ostatnia szansa spełnienia się Pieśni Jedynej. Musiała usunąć tkwiącą w niej skazę. Za wszelką cenę. Co więcej, jak gdyby cały czas na wpół świadomie zdawała sobie sprawę z jej istnienia, lecz nie przykładała do tego wagi. Ta cecha którą wymieniał Pustelnik, nigdy nie wydawała się jej najważniejsza, a zeszła całkiem na drugi plan, gdy Luelle dowiedziała się, iż przygotowywana jest do roli władczyni. Wydawało się jej, że to nie ona ma żywić uczucia dla przyszłych poddanych – ale oni do niej.
Teraz okazało się, że katorżnicze życie w Miasteczku było niczym w porównaniu z życiem u Pustelnika. Budziła się skoro świt i szła do wypełnionych chorymi namiotów. Pokonując wstręt i obrzydzenie przemywała ich ropiejące wrzody i rany, odleżyny – a jej walka z samą sobą była tak wszechpochłaniająca, że nawet nie była zdolna dostrzec wyrazu ulgi czy wdzięczności w oczach pacjentów. Robiła co musiała, nie myśląc, nie widząc, starając się nic nie czuć i hamować odrazę. A cały czas czuła na sobie błękitno – dziecięce, uważne wejrzenie. Nawet gdy Pustelnik przebywał w innym miejscu. Gdy w tym samym namiocie spotykała Ajoka, ze zdumieniem dostrzegała, że choć oboje robią to samo przy chorych – pacjenci chłopca uśmiechają się do niego, a ci, przy których ona się krząta – starają się jakby unikać jej wzroku.
Równocześnie, zdawało się jej – z uczuciem żalu – że Czarownice, a nawet Ajok, pozostawili ją samej sobie. Widywała ich tylko wówczas, gdy późną nocą udawały się spać do jednej z pieczar lub gdy zjadali pośpieszny, byle jaki posiłek w środku dnia.
Ku swemu zdumieniu dostrzegła, że Ajok się zmienił.
Wątły, chwiejnego usposobienia, łatwo wpadający zarówno w melancholię jak i w niczym nie uzasadnioną wesołość – Ajok stał się nagle silnym, zdrowym chłopcem o pogodnym usposobieniu, na którego twarzy bardzo często ukazywał się szczęśliwy uśmiech. Luelle nie mogła tego pojąć, ale wnosiła, że właśnie zajmowanie się chorymi przyniosło mu tę pogodę ducha; mimo to, że chorzy byli nad wyraz uciążliwi, śmierdzieli potem, krwią, ropiejącymi ranami, jęczeli, byli zniecierpliwieni lub nieufni, wymagający, a nawet złośliwi. Ich nastrój polepszał się dopiero wówczas, gdy choroba cofała się – lub gdy stawali wobec Nieuniknionego i ciche słowa lub sama obecność Pustelnika godziły ich z losem. Ba, niektórzy robili wrażenie szczęśliwych, że kończy się ich życiowa, niełatwa i pełna cierpień droga, że lada chwila wejdą do Krainy Wieczności. Tego Luelle także nie mogła pojąć.
Minęło parę miesięcy, w czasie których nic nie ulegało zmianie. Ta sama uciążliwa praca przy chorych, to samo obrzydliwe uczucie niechęci do nich u Luelle, ten sam brak stałego kontaktu z Czarownicami i Ajokiem, do którego przywykła.
Pewnego dnia, obmywając rany chorego, Luelle dostrzegła wlepione w siebie jego oczy. Był to młody jeszcze mężczyzna, który jęczał i krzyczał głośniej niż inni, co chwila wołał, by podano mu pić, a opiekującą się nim osobę lubił prześladować złymi, niecierpliwymi słowy. Jego rany zaleczały się powoli, ale skutecznie. Luelle już od tygodnia, gdy przybył na Pustynię i obejrzał go Pustelnik, przychodziła do niego dwa, trzy razy dziennie, niekiedy także w nocy, by oczyszczać jego chore ciało wywarami z ziół. A cierpiał w nieopisany sposób. Im bardziej cierpiał, tym bardziej Luelle, niemal bezwiednie, nienawidziła go za to, iż przyczynia jej tyle kłopotów, a rany jego są obrzydliwsze od innych.
… więc poczuła nagle jego wejrzenie i po raz pierwszy uświadomiła sobie, że ma do czynienia z żywym człowiekiem, a nie kłębkiem bólu, złożonym z ran, wrzodów i krzyku; ba, że cały czas temu człowiekowi pomagała w zmniejszeniu jego cierpienia. Choć czyniła to z niechęcią, to jednak jej nużące czynności przyniosły mu ulgę i właśnie dziś ona, Luelle, skierowała tego człowieka z drogi ku śmierci na drogę do życia. W jego oczach, wlepionych w nią usilnie, ujrzała serdeczność i wdzięczność. Ba, uczucie prawdziwej sympatii i przyjaźni.
– Chyba wkrótce będę całkiem zdrów. Dziękuję ci i przepraszam, że zabrałem ci tak wiele czasu i byłem taki nieznośny. Ale cierpiałem…
Luelle spłoszyła się. Po raz pierwszy wyszła ze swej skorupy, którą świadomie się otoczyła, żeby nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć i w ten sposób przewalczyć w sobie ten wstręt, który czuła do chorych. Teraz nagle, za sprawą tego człowieka, wyszła z tej swojej skorupy i zdziwiła się: więc te, tak jej nienawistne, automatyczne czynności przywracały temu człowiekowi życie? Z ludzkiego wraka – jakim go tu przynieśli przyjaciele – stawał się ponownie młodym mężczyzną? Kto wie, może czeka go jeszcze miłość, będzie mieć żonę i dzieci, dozna jeszcze radości istnienia? I to wszystko za jej, Luelle, sprawą…?
Od tego dnia zaczęła interesować się chorymi, którym pomagała. Ku swemu zdumieniu spostrzegła, że zajmując się nimi z własnej już woli, dostrzegając w nich konkretnych, tych a nie innych ludzi – i nie myśląc o sobie, ale o nich – nie ma czasu na swój wstręt czy obrzydzenie, nie czuje już mdłego zapachu krwi i potu. Przestało jej też być obojętne, kogo z chorych udaje się przywrócić życiu, a kto musi się udać w Krainę Wieczności.
Teraz ich wdzięczność osaczała ją co dnia. Dostrzegała tę wdzięczność w ich oczach, gestach, słowach – i czyniła ona jej ruchy delikatniejszymi, czulszymi, zaś ich nieśmiały uśmiech wywoływał bezwiedny odzew na jej zaciśniętych do tej pory kurczowo ustach.
Pewnej nocy towarzyszyła staruszce, która przenosiła się powoli do Krainy Wieczności. W jej oczach czaił się lęk i Luelle pojęła, że za wszelką cenę musi go usunąć i przeobrazić w spokojne pogodzenie się z Losem, jeśli nie w radość. I zrozumiała, że jest to znacznie trudniejsze niż wszystkie jej magiczne sztuczki, jak na przykład przeobrażanie szyszek w liski. Poczuła, że stoi w obliczu jakiejś wielkiej zagadki, którą musi rozsupłać i cała jej magiczna wiedza, którą tak się chlubiła, jest tu na nic nieprzydatna. Głaszcząc małą, siwą i trochę rozkudloną głowę staruszki uzyskała wreszcie to, że ta zaczęła mówić. Wspominała młodość, gdy na łąkach za swoją wsią pasała gęsi z innymi dziećmi, gdy palili razem ogniska, śpiewali Pieśń Jedyną lub porzucając niefrasobliwie obowiązki tańczyli przebrani w wieńce z kwiatów. Powoli, powoli, w miarę wypowiadanych słów, widząc uwagę słuchaczki, więcej, zaciekawienie – z oczu staruszki znikał lęk. I Luelle słuchała jej opowieści, a gdy jedna kończyła się, zręcznym pytaniem podsycała rozpoczęcie następnej. Staruszka była teraz w swych wspomnieniach młodą śliczną dziewczyną; młode było jej ciało, młoda dusza i młody wielbiciel u jej boku, a potem – szczęśliwe wesele, które uwieńczyło jej miłość…
– Gdzie on jest teraz? – spytała Luelle.
– W Krainie Wieczności, już od dawna, tak długo… a ja tu sama.
Nim w oczach staruszki zdążyły zalśnić łzy, Luelle, przytulając swój świeży policzek do pomarszczonej jak zimowe jabłuszko twarzy, już szeptała jej do ucha:
– …więc wkrótce będziecie znowu razem, oboje młodzi i śliczni, zdrowi i szczęśliwi, bo tam w Krainie Wieczności nie ma ludzi starych, samotnych i nieszczęśliwych, nie ma chorych i cierpiących. Szczęśliwi są ci, którzy tam docierają po długiej i ciężkiej drodze życia…
Oczy staruszki w chwili śmierci były jasne i szeroko otwarte, pełne ciekawości i zachwycenia.
– Widzę go – powiedziała w pewnej chwili jasnym głosem. – Czeka na mnie… muszę się pośpieszyć… Już idę, kochany, idę…
Choć życie już dawno opuściło biedne, sterane ciało, Luelle jeszcze długo siedziała przy macie, trzymając stygnącą powoli, suchą dłoń i płakała. Nie wiedziała, czemu płacze – i nie wiedziała, że zroszone tymi łzami malutkie ziarenko Miłości, Cierpienia i Litości pęcznieje powoli, nabrzmiewa, a po chwili z jego wnętrza dobywa się wątły, mikroskopijny kiełek. I nie wiedziała, że tym razem naprawdę patrzą na nią dziecięco – błękitne oczy Pustelnika a na jego ustach błąka się łagodny, radosny uśmiech. Choć bowiem dla Czarownic i Ajoka Luelle była księżniczką z królewskiego rodu Luilów, prawowitą władczynią tego kraju, Istotą z Pieśni – dla świętego Męża była tylko chorą, którą należało uleczyć. A każda wyleczona choroba przynosiła mu radość, którą Pustelnik żywił się jak chlebem. Może dlatego był Nieśmiertelnym…?
Minęło znowu wiele miesięcy, ale czas zaczął teraz upływać inaczej. Jeśli przedtem zdawało się, że płynie zbyt wolno, że ona, Luelle, musi przemęczyć każdą minutę dnia, zwalczać siebie samą w każdej sekundzie – to teraz Czas gnał naprzód, nieposkromiony i wciąż go było mało.
– Ależ nie mogę iść spać – mówiła nerwowo do Czarownic, gdy dawno minęła północ. – Wieczorem przybyło pięciu nowych chorych, musiałam się nimi zająć i nie znalazłam czasu dla pozostałych. A oni czekają! Nie mogę ich zawieść!