Wędrowcy nawet nie wiedzieli kiedy z powrotem zjawili się w sercu Wysokich Gór. Zapadał zmierzch. Droga tym razem wydawała się krótka, gdyż gnała ich niecierpliwość i nadzieja. Noc spędzili wśród skał, pół drzemiąc, pół śniąc, pół czuwając.
Ajokowi śniła się gruba Księga z wierszami. Jego księga z j e g o wierszami. A każda pierwsza litera nowej zwrotki była pięknie iluminowana prawdziwymi farbami. I każdy wiersz zawierał w sobie tyle znaczenia, tyle prawdy o życiu, o śmierci, o narodzinach i umieraniu, o sensie życia i sensie przekraczania Bram Wiecznej Krainy – że każdy kto ją czytał czuł się bogatszy, szczęśliwszy, rozumniejszy. I śniło się Ajokowi, że Księgę tę – jak przedtem Pieśń Jedyną – będą znać wszyscy w tym kraju i wszyscy będą w nią wierzyć, jak w Pieśń.
– Jeśli Pieśń nie zawiedzie – mruknął, obracając się na drugi bok.
Każda z Czarownic śniła jeszcze raz o swoim Czasie spędzonym z wychowanką i każda, wzdychając boleśnie, szukała w sobie błędu, który spowodował, iż Święty Kamień ją odrzucił.
– Dałam jej opiekę, ale nie dałam serca, choć ona nie miała matki – mruczała przez sen Czarownica Pierwsza.
– Czyż rozum nie jest cenniejszy niż miłość? – jęczała we śnie Druga. – Dałam jej wiedzę, ale nie uczyłam miłości. Pokochała Matkę Naturę, ale odsunęłam ją od ludzi.
– Wprowadziłam ją w świat ludzi, ale nie umiałam jej przekonać, że nawet najbardziej poniżony człowiek ciągle jest godny szacunku, a im bardziej cierpi, tym mocniej trzeba go kochać… – mruczała Trzecia. – Czyż to nie moja wina?
– Mury Ardżany dały jej dumę i godność praprzodków. Nie pojęłam, że to za mało, aby być władczynią – rzucając się we śnie, szeptała Czwarta.
I tylko stary Pustelnik spał tej nocy spokojnie w swej pieczarze.
Luelle nie spała wcale. Łagodnym ruchem ręki powitała niedużego szarego ptaka, który przycupnął koło jej głowy.
– Wiedziałaś, co czynisz, wiodąc nas na Pustynię – szepnęła patrząc w nieme oczy. – Poznałam tam gorzki smak ludzkiego cierpienia i wielką czystą radość, gdy można było je odjąć, biorąc na siebie. Jakżeż byłam głupią i pustą dziewczyną, a wcześniej nieznośnym i kapryśnym dzieckiem. Doprawdy, Święty Kamień musiał się na mnie rozgniewać, gdy stanęłam na nim w swojej dawnej postaci…
Jaskrawo czerwone słońce wschodząc nad skałami zbudziło jej współtowarzyszy. Czarownice serdecznie powitały swoją przemienioną w ptaka Siostrę, choć zdawało się, że ptak tego nie pojmuje. Teraz już wszyscy ruszyli dalej, aby jak najszybciej dotrzeć do serca ruin Wielkiej Świątyni, rozmawiając, w skupionym milczeniu i tylko echo powtarzało ich kroki lub zwielokrotniało dźwięk spadającego spod ich stóp żwiru. Gdy stanęli u celu swej górskiej, uciążliwej drogi, właśnie zapadała kolejna noc. Byli zmęczeni, zarazem pełni lęku i nadziei. Tej nocy nie spał nikt. Ruiny Wielkiej Świątyni robiły wrażenie ogromnych, posępnych i groźnych w księżycowej poświacie. I choć srebrzyste światło rozjaśniało cały ten niezwykły krajobraz, równocześnie wszystkie cienie były czarniejsze niż zawsze.
– Boisz się? – spytała szeptem jedna z Czarownic.
– Tak, ale jakoś inaczej niż wtedy – odparła Luelle. – I proszę was tylko o jedno, nawet gdyby Święty Kamień zechciał mnie zabić, nie zdejmujcie mnie z niego. Niech się stanie, jak musi się stać.
Razem z brzaskiem nowego dnia ruszyli po schodach Świątyni i przeszli w stronę gładkiej, skalnej ściany.
– Nie musisz iść – szepnęła Luelle Ajokowi. – Gdyby groziła nam śmierć, ty nie powinieneś zginąć.
– Muszę iść – odparł Ajok. – Muszę przy tym być.
Tak jak rok temu, Czarownice wysunęły w stronę skały swe obdarzone magiczną Mocą dłonie – i ta po chwili odkryła zaczarowane wrota. Gdy już uformowały się one wyraźnie jęły rozwierać się powoli, powoli…
Z ciemnego wnętrza wionął na nie lodowaty podmuch i nim przekroczyły czarodziejskie odrzwia, ujrzały, jak całe niebo nad ich głowami ściemnia się i pokrywa chmurami koloru czystej czerni. Była to czerń tak głęboka, że zdawało się, iż na świat powróciła dopiero co miniona noc, nie dając słońcu ukazać swego jasnego oblicza.
Święty Kamień lśnił zielonkawą poświatą i nagle Luelle – pełna grozy i zdumienia – pojęła jego prawdziwy kształt: Święty Kamień był grobowcem. Kto spoczywał pod tą olbrzymią, omszałą kamienną płytą? I komu wolno bezkarnie wstąpić na czyjś Grobowiec, bezczeszcząc go swymi stopami?
Teraz dopiero Luelle zrozumiała, że Święty Grobowiec nie chce ani jej dumy, ani uporu czy rozumu, nie chce inteligencji, wrażliwości i talentów magicznych, nie mówiąc już o zewnętrznych oznakach królewskiego pochodzenia. Święty Grobowiec chce jej miłości i współczucia, modlitwy za jego zmarłych, którzy spoczywają tam głęboko i od wieków – gdyż tylko te uczucia mogą rozgrzać jego lodowatą samotność.
Mroźny podmuch omiatał całą pieczarę. Ajokowi i Czarownicom pobladły twarze i każde z nich ogarnęła paniczna chęć ucieczki. Nim jednak którekolwiek wykonało jakiś ruch – Luelle, nie czekając na niczyją pomoc, sama wstąpiła na Święty Kamień. I wówczas jej strwożeni i zdumieni współtowarzysze usłyszeli, jak Dziewczyna krzyczy w czarną i zimną przestrzeń pieczary, wyciągając przed siebie ramiona:
– Kocham was! Kocham was wszystkich, żywi i martwi, ci, których już nie ma, i ci, którzy się narodzą! Kocham was, leżący pod tym Kamieniem, pod swoją grobową ciężką płytą! Nie jesteście już sami! Jestem z wami, ja, Luelle z rodu Luilów!
…i wówczas Święty Kamień, promieniując groźną, zielonkawą poświatą – zadygotał. Najpierw lekko, potem mocniej, coraz mocniej, by wreszcie wprawić się w tak silne drganie, iż Luelle, nie mogąc utrzymać równowagi, zeskoczyła zeń i stanęła w gronie swych znieruchomiałych ze zgrozy współtowarzyszy. Drganiu Kamienia nagle zaczęło towarzyszyć dudnienie tak donośne, iż musiało się roznieść chyba po całym kraju. Czarownice, Ajok i Luelle mimo woli cofając się, krok za krokiem, zatrzymali się pod jedną ze ścian pieczary, trzymając mocno za ręce dla dodania odwagi.
Święty Kamień drgał… dudnił… drgał… dudnił… drgał i nagle oderwał się od swej podstawy i obrócił na bok. Pod nim ukazał się ogromny, fosforyzujący dziwnym światłem otwór, prowadzący gdzieś w głąb ziemi. Po chwili z czeluści tej zaczęty wypełzać jakieś kształty, jeden za drugim, jeden za drugim; było ich coraz więcej i więcej. W oszalałych ze zgrozy widzach kształty te powoli formowały się i przesuwały ku otwartym wciąż skalnym wrotom, jeden za drugim, jeden za drugim.
…Byty ich dziesiątki, setki, tysiące… Upiorni Rycerze z Mroku Pradziejów, wszyscy którzy kiedykolwiek oddali życie za dawne Wielkie Królestwo, a nawet jeszcze wcześniej, nim ono się utworzyło, ale którzy ongiś żyli i walczyli o wolność tej ziemi. Wszyscy, których siła, rozum i serca przyczyniły się do późniejszej wielkości Królestwa, jego potęgi i chwaty, ci, którzy je budowali i tworzyli. I ta straszliwa, potężna, niepoliczalna Armia Upiorów Przeszłości ruszyła w dół, schodami dawnej Wielkiej Świątyni i spływała całymi szeregami w stronę dolin. Czoło tego okropnego, martwego pochodu osiągało już pierwsze ludzkie siedziby, a tymczasem z ziemskiej czeluści wychodzili wciąż coraz to nowi Martwi Rycerze – i nie było temu końca…
Nad całym dawnym Wielkim Królestwem zapanowała Czerń i w tej Czerni poruszały się tylko, zielonkawo opalizując, straszne, groźne sylwetki, bez ciała, bez krwi, a mimo to rzeczywiste. Wszyscy żywi schronili się w swych domach, śledząc z ukrycia straszliwy pochód nie mający, zdawałoby się, ani początku, ani końca. I po jakimś czasie zabrakło choćby piędzi ziemi, gdzie by ich nie było. Strwożeni Najeźdźcy porzucali w panicznym lęku swą broń i nie czekając na niczyje rozkazy mknęli co sił na swych koniach w stronę Wielkich Stepów. Ze wszystkich stron kraju gnali ku dawnej granicy Wielkiego Królestwa wszyscy rycerze i żołdacy Urgha. Tam, na Wielkich Stepach nie było Czerni i nikt już ich nie gonił.
Mieszkańcy Zamku opuszczali go w popłochu, zaprzęgając konie do swych wozów i wsiadali pośpiesznie, nie bacząc na hierarchię czy dworskie stanowiska. Sam Urgh XIII z trudem zdążył dopaść jeden z wozów i runął nań w popłochu. Konie ruszyły jak szalone, rżąc ze strachu. Tę armię żywych, ciągnących ku Wielkim Stepom, ścigała cierpliwie, wytrwale i bezgłośnie Armia Upiorów. Okrzyki trwogi uciekających splatały się z lodowatą, głuchą ciszą za ich plecami, która była straszliwsza niż szczęk broni. Paniczną ucieczkę Najeźdźców śledziły przez okna swych domostw blade i wystraszone twarze mieszkańców – u których jednak strach powoli zaczął splatać się z nadzieją. Odrzucona w pogardzie Pieśń Jedyna znowu zaczęła brzmieć w ich uszach i mimo woli przenosiła się na usta, które podejmowały śpiew, najpierw cichy, a potem coraz to głośniejszy. Narastała powoli pewność, że ta Armia Upiorów, armia bez ciała, kości i krwi jest w swej istocie Armią Rycerzy z Przeszłości, ich rycerzy, ich przodków, synów ich narodu, więc nie strachem należy ich witać, ale ciszą – lub śpiewem Pieśni. I mimo groźnej Czerni, która opanowała całą krainę, mimo złowrogiego światła bijącego od bezkształtnych sylwetek – niektórzy wyszli przed swe ubogie domy i jęli śpiewać swoją Pieśń, tę samą, której rok temu się wyparli. I ta melodia, o zmiennym, pełnym niepokoju rytmie zaczęła towarzyszyć bezgłośnemu przemarszowi Martwych.
Zgromadzeni w pieczarze stali tymczasem nieruchomo, jak skamieniali. Wiele, wiele dni po tych wydarzeniach długo nie mogli się pogodzić, ile czasu to trwało. Ajok twierdził, że stali tak trzy doby, nie czując zmęczenia ani głodu – i śledząc rozszerzonymi oczami wymarsz straszliwego pochodu z czeluści, a potem jego powrót do niej. Dopiero wówczas gdy ostatnia bezcielesna sylwetka wstąpiła pod ziemię – Święty Kamień zadrżał i z powrotem opadł na swoje miejsce, kryjąc na wieki wejście do upiornej czeluści.
Czarownice dałyby głowę, że trwało to dłużej, i mówiły o siedmiu dniach i nocach, albowiem gdy wyszły wreszcie z Pieczary, były wychudzone tak, jakby nie jadły co najmniej od tygodnia.