Литмир - Электронная Библиотека

Lśniąca klinga Magicznego Miecza przybliżyła się do gęstej, zielonej ściany – i przebiła ją bezboleśnie. Nie, nie przebiła… Wszędzie tam, gdzie kierowało się ostrze Miecza, zielona ściana pokornie rozstępowała się. Czarownica z Dziewczyną wstąpiły w wąziutką ścieżkę, która natychmiast zamknęła się za nimi, gdy tylko ruszyły naprzód. Ten marsz był powolny i niepokojący. Zewsząd otaczała je nieprzebyta ściana Dżungli i jedynie przed nimi, tam gdzie kierował się Miecz, ciągle na nowo i na nowo tworzyła się mała ścieżynka.

Dziewczyna najpierw rozglądała się wokół z niespokojną ciekawością, ale wkrótce, wiedziona jakimś wezwaniem, utkwiła wzrok w lśniącym Mieczu – i wówczas nagle utraciła poczucie czasu. Wydawało się jej, że mijają wieki, zaś ona sama wstępuje powoli w niezwykłe, zaczarowane, niewidoczne dla ludzkich spojrzeń Królestwo. Początkowo osądziła, że jest to jedynie Królestwo Ciemności, gdyż tracąc sprzed oczu zieloność Dżungli, ujrzała, iż otacza ją całkowita ciemność, głęboka i czarna. Lecz gdy wzrok już się z nią oswoił, zaczęła rozpoznawać jakieś ulotne, chybotliwe, choć potężne kształty. Zdawały się płynąć w mroku – jak w wodzie – w jakimś leniwym, spowolniałym rytmie i choć wydawało się to niemożliwe, były czarniejsze niż otaczająca je czarna Ciemność. Dziewczyna na wpół sennie pomyślała, że pragnie stopić się w Jedność z tym najczarniejszym i najpotężniejszym z czarnych, nieokreślonych kształtów i popłynąć wraz z nim w Nieznane. Muśnięcie tego niematerialnego, ale wyraźnie realnego kształtu spowodowało, iż poczuła się bezgranicznie szczęśliwa.

– Idę… – powiedziała bezwiednie i głośno. – Idę do was…

Czarownica nagle szarpnęła ją za ramię, brutalnie i boleśnie, wpijając zarazem swoje paznokcie w ciało Dziewczyny aż do krwi:

– Nie patrz w Miecz… Natychmiast oderwij wzrok od Niego! Spójrz w zieleń… szybko… Grozi ci ogromne niebezpieczeństwo!… szybko… szybko!

Napomniana w ten sposób, z początku jeszcze nie czuła ani bólu wbijających się w jej ciało paznokci Czarownicy, ani jej głosu, ale powoli, powoli jedno i drugie zaczęło do niej docierać. Z najwyższym trudem odwróciła wzrok od Magicznego Miecza i utkwiła go w zielonej ścianie Dżungli. Ale nie rozpoznała jej. Zieleń jawiła się jako szarość, zaś ona, Dziewczyna, była chora. Powoli i z wysiłkiem zaczęła rozpoznawać kształt drzew i krzewów. Jeszcze długo, długo były szare, nim wreszcie przeobraziły się w zielone. Najpierw poczuła ogromną tęsknotę do Królestwa Ciemności, które tak raptownie opuściła – a później równie ogromną ulgę, że znowu jest tu, u boku swej Opiekunki. Ta szła cały czas naprzód, ale jej spojrzenie utkwione było niespokojnie w twarzy wychowanki. Po chwili jednak Czarownica odprężyła się.

Właśnie stanęły pod wysoką ścianą z białego kamienia, która nagle zagrodziła im dalszą drogę. Dżungla nie panoszyła się tu już tak wszechpotężnie, więc Czarownica przyklękła, trzymając Miecz w szeroko rozwartych dłoniach i znowu jęła szeptać swoje zaklęcia. Jej twarz, pełna najwyższego skupienia, była blada i pokryta kropelkami potu. Srebrzysta klinga po chwili zaczęła blaknąć. Najpierw z wolna zniknęło dziwne, wypełniające ją światło, a później zaczęły zanikać także jej kształty. Za moment była tylko wąskim, srebrnym promieniem. W sekundę później i on się ulotnił. Magiczny Miecz powrócił w swoją Nicość.

Teraz dopiero Czarownica westchnęła z ulgą i przysiadła, zmęczona, na ziemi:

– Z mojej winy byłaś blisko najpotężniejszego niebezpieczeństwa. Zapomniałam cię ostrzec, że pod żadnym pozorem nie wolno spoglądać w Magiczny Miecz i jego światło. W ogóle nie wolno patrzeć na Nic, co powstało z Nicości. Podziemne Moce wprawdzie drzemią, ale ciągle są o wiele potężniejsze niż my, nawet gdy śpią. I w tym śnie zdolne są wziąć w niewolę twój umysł, bez żadnego wysiłku ze swej strony. One to czynią niemal bezwiednie, mimochodem…Zapatrzyłaś się w Magiczny Miecz i zatraciłaś poczucie czasu. To był twój pierwszy krok w Ich kierunku. Jeszcze byłaś ze mną, ale już częścią swego umysłu znajdowałaś się po i c h Stronie, w ich Królestwie. Gdybyś patrzyła w Miecz jeszcze dłużej, ale na szczęście twoje słowa ostrzegły mnie co się dzieje, to choć twoje ciało szłoby nadal tu, koło mnie, w rzeczywistości byłabyś już tam i nie miałabym żadnej możliwości, żeby cię przywołać. Ich Moc jest o wiele potężniejsza niż nasza, choć pochodzi ona rodem także stamtąd. Lecz jest jedynie malutką cząstką ich możliwości. Gdybyś umysłem została tam, byłabyś wówczas Arghillem – istotą, którą niektórzy czczą jako świętą, ale naprawdę jest to tylko nieszczęsne stworzenie, które popadło przez przypadek w niewolę Prastarych Mocy. Dusza Arghilla – choć ciało ma takie jak my, ludzkie i przebywa wśród ludzi – nigdy nie powróci do ziemskiego świata, ale błąka się bez celu w Podziemnym Królestwie, nie mogąc znaleźć drogi powrotu. Bo też nie ma takiej. Jedynie my, Czarownice, ją znamy. Dziewczyna otrząsnęła się.

– Już nie marzę, by stwarzać Coś z Niczego – wyznała Opiekunce. – A jeszcze tam, w ruinach Akademii Nauk poprzysięgłam sobie wbrew twej woli nauczyć się tego. Sama. Z ich pomocą. Teraz wiem, że miałaś rację. Byłam już o krok od Nich i to było straszne, choć zarazem wspaniałe. Gdyby nie ty, byłabym już Arghillem…

– Widzę, że Ardżańskie Mury dokonują w tobie przemiany. Po raz pierwszy przyznajesz się do błędu. Nie lubiłaś zdaje się tego czynić.

– Nie lubiłam – przyznała Dziewczyna.

– Tak, ale teraz masz więcej niż szesnaście lat. Dojrzewasz, doroślejesz, a cechą dorosłości jest umiejętność przyznania się do błędu. Inaczej, mając nawet z pięćdziesiąt lat, będziesz nadal dzieckiem. Ale oto jedna ze ścian Pałacu Królów. Musimy znaleźć bramę. Chciałabym, żeby to była brama główna…

Szły wzdłuż wysokiego muru z białego kamienia, mając z prawej strony nieprzebytą Dżunglę. Mur, o dziwo, zachował się \v dobrym stanie. Wydawało się, że toczy stałą walkę z przyrodą – i ją wygrywa. Nie pozwolił się zniszczyć, ani – jak wszystko na to wskazywało – nie dopuścił Dżungli w głąb pałacowego dziedzińca. Idąc, Czarownica opowiadała Dziewczynie historię Pałacu Królów. Zaczął budować go już Luil I, gdy na jego skronie kapłani i plemienni książęta włożyli koronę. Wcześniej ród Luilów był jednym z wielu książęcych rodów w krainie, złożonej z paru tysięcy niewielkich plemion. Były to plemiona osiadłe. Tworzyły swoje osady, uprawiały rolę, posiadały też swoje rycerskie zagony. Jednak w przeciwieństwie do koczowniczych, dzikich plemion z Wielkich Stepów, te nie toczyły między sobą wojen, ale współżyły w miarę harmonijnie, tocząc jedynie drobne potyczki.

– Szczerze mówiąc, Wielkie Królestwo powstało jedynie dzięki Najeźdźcom – zaśmiała się Czarownica. – Ich wojowniczy przodkowie ciągle napadali na spokojne plemiona tej krainy, porywali dzieci, kobiety, niewolników, broń, bydło i wszelki dobytek. Aby stawić im skutecznie czoła, małe plemiona łączyły siew większe, te z kolei jednoczyły się z innymi wspólnotami, aż wreszcie powstał naród wielki i potężny, zjednoczony duchem wspólnych interesów: obrony swego spokojnego życia. A wówczas zaistniała potrzeba wyboru króla. Wszyscy książęta zjechali w Wysokie Góry, gdzie od pradawnych wieków stała Wielka Świątynia, a w niej znajdowało się Święte Miejsce – którego roli jak dotąd nikt nie dociekł. Tylko niektórzy, najbardziej wtajemniczeni kapłani podejrzewali, iż ta rola związana jest z pasowaniem na króla. Początkowo trwały między książętami kłótnie, ale wreszcie najstarszy kapłan, natchniony tajemniczym snem, nakazał, by każdy z książąt kolejno wstępował na Święty Kamień, który sam wskaże, kto winien być królem. Uniesieni ambicją plemienni książęta stawali na nim, ale Kamień albo spał wiecznym snem, bądź też zrzucał niektórych z siebie, niemal ze złością. Wielu z książąt orzekło wówczas, że to zwykłe brednie, że żaden kamień, nawet najświętszy nie może zadecydować o wyborze króla! I wówczas, jako jeden z ostatnich stanął na nim młody książę z rodu Luilów – a Święty Kamień leciutko zadrżał, jakby z ulgą i rozjarzył się ciepłą poświatą. Więc nikt nie sprzeciwiał się, gdy na jego głowę włożono koronę i nazwano go Luilem I. Wszyscy, nawet najbardziej żądni władzy pojęli bowiem, że bogowie sprzyjać będą tylko jego, Luila, rządom. I tak się stało. Wyobraź sobie teraz, że zamek, pierwszy jaki zbudowano w Wielkim Królestwie – istnieje po dziś dzień! Może w postaci ruin, ale istnieje – i stanowi samo serce późniejszego Pałacu Królów, który rozbudowali już kolejni królowie tego rodu. Ów zamek to po prostu wielka, biała, kamienna komnata, pośrodku której stoi również kamienny królewski tron. Nazwano go potem Białą Salą i miała ona niespotykany owalny kształt. Zbudowana była na wzór amfiteatru – kamienne, szerokie schody – ławy opadały coraz niżej i niżej dokoła, a na samym dole, na szerokiej, owalnej przestrzeni stał tron. Kolejni królowie rozbudowywali Zamek, nie tykając jednak Białej Sali Luila I, jedynie dodając nowe pomieszczenia. A gdy umilkły echa wojen z sąsiednimi, koczowniczymi plemionami dzisiejszych Najeźdźców – zamek zaczął przekształcać się w Pałac. Nie był już miejscem obrony i walki, ale miejscem zamieszkania, odpoczynku, przyjmowania gości, miejscem nauki i zabawy. Mieszkała w nim nie tylko królewska rodzina, ale także wielu uczonych, pisarzy, malarzy, muzyków czy zręcznych rzemieślników. Pałac zawsze był otwarty dla każdego z poddanych. Dlatego właśnie prowadziło do niego 77 bram, jedna główna, szeroka, ozdobna, z wielkimi kutymi w żelazie drzwiami i 76 bocznych, całkowicie otwartych, łukowatych i równie szerokich.

– Dlaczego aż tyle tych bram? – zaśmiała się Dziewczyna.

– Aby uniknąć tłoku, gdy ktoś pragnął odwiedzić króla i jego rodzinę lub rodziny innych mieszkańców – roześmiała się w odpowiedzi Czarownica. – A chętnych co dzień było paręset osób, a nieraz i ponad tysiąc. Pałac tętnił życiem od rana do nocy. Ta wielość bram była wygodna także dla królów. Gdy bowiem doskwierał im już nadmiar gości i przybyszów z różnych dalekich stron, wymykali się po prostu jedną z nich i ruszali do Zamku – tego w którym teraz rezyduje Urgh XIII, lub do swych ukochanych Lasów.

44
{"b":"87872","o":1}