Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Psychologiczne gówno. Nie wiesz, o czym mówisz. – Niski, gardłowy głos wydobył się gdzieś z jego wnętrza. – Albert Stucky powinien był cię wypatroszyć, kiedy miał taką okazję. Teraz ja muszę za niego dokończyć robotę. Potrzeba nam więcej światła. – Zaciągnął ją bliżej wejścia do tunelu, nie zdejmując noża z jej gardła i rzucając pudełko zapałek na ziemię. – Zapal, żebyś mogła coś zobaczyć.

„Chcę, żebyś patrzyła”. Tak powiedział do niej Albert Stucky. „Chcę, żebyś widziała, jak to robię”. Miała wrażenie, że jej palce nie należą do niej. Nie miała w nich czucia, udało jej się jednak zapalić lampę za pierwszym podejściem. Żółta poświata wypełniła niewielką przestrzeń. Ciało Maggie było odrętwiałe. Krew z niej uciekła. Umysł miała jak sparaliżowany, przygotowywała się na ból. Rozpoznawała znajome już sygnały. Znowu zawładnął nią Albert Stucky. Jej ciało, zamykając się w sobie, odpowiadało na wszechogarniające przerażenie.

W gęstym powietrzu trudno było oddychać, wsączył się w nie jeszcze smród zepsutego mięsa. Płuca odmawiały posłuszeństwa. Ostrze noża przyciskało się do gardła. Ręka mężczyzny drżała odrobinę. Ze złości czy ze strachu? Jakie to ma znaczenie?

– Czemu nie płaczesz ani nie krzyczysz? – Był zły.

Nie odpowiedziała, nie była w stanie. Nawet głos ją zawiódł. Pomyślała o swoim ojcu, o jego ciepłych brązowych oczach, które się do niej uśmiechały, kiedy wkładał jej przez głowę medalik na łańcuszku. „Będzie cię chronił, gdziekolwiek się znajdziesz. Nigdy go nie zdejmuj, obiecujesz, żabko?”. Chciała mu teraz powiedzieć: „Tatusiu, to mnie wcale nie chroni. Nie uchroniło też Danny’ego Alvereza”.

Nieznajomy chwycił ją za włosy i pociągnął do góry, nie odrywając ani na chwilę noża. Pomiędzy jej piersiami ściekała szersza strużka krwi.

– Powiedz coś! – wrzasnął za jej głową. – Błagaj mnie. Módl się.

– Zrób to teraz – odezwała się wreszcie Maggie, cicho i z wysiłkiem, prosząc o współpracę swoje wargi, swój głos, swoje nacięte gardło, żeby powstały te trzy proste słowa.

– Co? – Naprawdę się zdziwił.

– Zrób to już – powtórzyła z trudem, głośniej, z większą siłą.

– Maggie? – Głos Nicka przedostał się do niej ze szczytu schodów. Nieznajomy odwrócił się, przestraszony, ciągnąc ją za sobą. Wtedy, jakby robił to ktoś inny, chwyciła go za rękę i wykręciła nadgarstek. Wyszarpnęła się z jego uścisku, a wtedy napastnik zamierzył się na nią. Metalowe ostrze zniknęło w jej kurtce, rozdzierając materiał i ciało. Pchnął ją mocno. Upadła na ziemię z hałasem.

Nick w sekundę pokonał schody, a czarny cień chwycił lampę i zanurkował w tunelu. Drewniana półka zaskrzypiała, a potem upadła na ziemię, o mało nie trafiając Nicka.

– Maggie?

Światło ją oślepiło.

– W tunelu. – Wskazała kierunek, z trudem podnosząc się na kolana. Ból nie pozwolił jej się ruszyć. – Nie daj mu uciec.

Nick zniknął w czarnej dziurze, zostawiając ją w kompletnej ciemności. I bez światła wiedziała, że krwawi. Wymacała lepką ranę w boku. Sięgnęła do kieszeni, wyjęła medalik na łańcuszku, potarła gładką powierzchnię. Chłodny metal przypominał ostrze noża. Dobro i zło, czy rzeczywiście dzieli je wyraźna linia? Wsunęła łańcuszek przez głowę na krwawiącą szyję.

ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY SIÓDMY

Nick starał się nie myśleć, zwłaszcza kiedy tunel zaczął zakręcać i zwężać się, zmuszając do posuwania się na rękach i kolanach. Błyski latarki wciąż rozświetlały jedynie ciemność. Ziemia i skały kruszyły się przy każdym ruchu. Złamane korzenie sterczały z ziemi, czasem zwisając tuż przed nim, przyklejając się do twarzy niczym pajęczyna. Nie było czym oddychać. Im dalej się posuwał, tym mniej było powietrza. A to, co zostało, było stęchłe i zbutwiałe, paliło w płucach i zwiększało ból w piersiach.

Wtem zwierzęce futro otarło się o jego rękę. Cisnął latarką, lecz chybił. Posypały się baterie. Nagła ciemność zaskoczyła go. Poczuł przerażenie. Chaotycznie zabrał się do poszukiwania latarki, grzebiąc rękami w ziemi. Jedna bateria, druga, wreszcie trzecia. Cholera, niech to działa! Nie był pewny, czy udałoby mu się odwrócić w wąskim, zakręconym tunelu, by wrócić tą samą drogą.

Poskładał latarkę. Nic. Klepnął ją, docisnął, znowu klepnął. Światło, dzięki Bogu. Teraz brakowało mu tlenu. Czy ta ciemność wyssała stąd całe powietrze?

Posuwał się do przodu najszybciej, jak tylko mógł.

Tunel jeszcze się zwęził i Nick musiał położyć się na brzuchu. Czołgał się, odpychając się łokciami i palcami u stóp jak pływak płynący pod prąd. Był bardzo kiepskim pływakiem, mistrz na desce, ale ołów w wodzie. Teraz zdawało mu się, że tonie, że łapie powietrze, a połyka opadającą z góry ziemię.

Jak daleko już zaszedł? I ile mu jeszcze zostało? Nie słyszał nic prócz skrobania szczurzych pazurów i lawiny ziemi za sobą. Czyżby sam grzebał się żywcem?

Jak to możliwe, że cień zniknął tak szybko? A jeśli to morderca, którego Nick widział, jak znika między drzewami?

To szaleństwo, kompletne szaleństwo. Nie uda mu się, zaraz się udusi. Jeszcze moment i płuca mu pękną. Wilgotna ziemia przyklejała się do niego. Wyimaginowany papier ścierny tarł mu oczy i gardło. W wyschniętych ustach czuł pleśń i śmierć, które zatykały go jak knebel. Zrobiło się jeszcze bardziej wąsko, ocierał się o ściany. Słyszał, jak drze się na nim ubranie, czasem skóra, trafiając na kamienie, drewno, może nawet czyjeś kości wystające z ziemi.

Jak daleko jeszcze? Czy to pułapka? Może nie zauważył na początku drogi jakiegoś zakrętu? Czyżby przegapił jakieś sekretne przejście? To by tłumaczyło, dlaczego nie widzi ani nie słyszy przed sobą nieznajomego. A jeśli ten tunel kończy się ścianą?

Był już prawie pewien, że nie zdoła przemieścić się dalej, kiedy światło latarki złapało wąski snop połyskującej bieli tuż nad jego głową. Śnieg, który zasypał tunel. W ostatnim szaleńczym porywie Nick zaczął kopać rękami, pchał, odrzucał, torując sobie drogę na powierzchnię. Aż zobaczył czarne niebo z gwiazdami.

I chociaż miał wrażenie, że pokonał wiele kilometrów, przekonał się, że nawet nie opuścił cmentarza. Podniósł się z ziemi jak ciało wstające z grobu. Niecały metr od niego czarny anioł unosił wysoko głowę, upiornie promienisty, jakby się uśmiechał.

ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY ÓSMY

Christine bolała szyja. Działo się tak zawsze, kiedy zasypiała na kanapie. Zobaczyła przedzierające się przez rozbite szkło gałęzie. Czy to burza stłukła szybę i wepchnęła gałęzie do salonu? Słyszała jakiś huk. W suficie była dziura. Tak, widać nawet gwiazdy, tysiące gwiazd, które usadowiły się na szczycie jej domu.

Gdzie jest koc babci Morrelli? Musi czymś zatkać tę dziurę, żeby się ogrzać. Timmy, włącz piecyk, proszę. Gorąca czekolada, może przygotuje dla nich dwojga po kubku gorącej czekolady. Gdyby tylko mogła odsunąć te meble ze swojej piersi. I gdzie są jej ręce, potrzebuje ich. Mogłaby użyć choć jednej, tej, która leży obok niej. Dlaczego nie może jej ruszyć? Czy ta ręka zasnęła, jak cała reszta jej ciała?

Od świateł pieką ją oczy. Gdyby znalazła odpowiedni guzik, wyłączyłaby je. Gałęzie tańczyły w nich jakąś zwolnioną rumbę, zgniatając chrzęszczące szkło. W ogóle ciężko mieć otwarte oczy. Może zdoła zasnąć, jeśli tylko zamilknie to zgrzytanie. Wydobywało się z wnętrza jej płaszcza, gdzieś z jej piersi. Nie wiedziała, co to jest, ale wkurzało ją to i… i bolało… tak, to potwornie bolało. Co prezydent Nixon robi w tych światłach? Macha na nią. Spróbowała zamachać w odpowiedzi, ale jej ręka wciąż spała. Prezydent Nixon przyszedł do jej salonu. Zdjął wszystkie meble z jej piersi. A potem ją uśpił.

70
{"b":"102241","o":1}