ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY ÓSMY
Ciemności zapadły znienacka. Timmy bardzo starał się zachować spokój i nie ulegać panice, ale nieunikniona perspektywa długiej, czarnej nocy zniweczyła jego wysiłki.
Cały dzień pracował nad planem ucieczki, a przynajmniej nad tym, jak przekazać prośbę o pomoc. Nie było to jednak tak łatwe, jak pokazywali na różnych przygodowych filmach, lecz dzięki temu mógł się na czymś skupić. Myślał o Batmanie i Luke’u Skywalkerze. I o Hanie Solo, swoim największym ulubieńcu, którego bezgranicznie podziwiał.
Nieznajomy przyniósł mu komiksy „Flash Gordon” i „Superman”. Wyposażony w wiedzę i tajemnice owych superbohaterów, Timmy i tak nie wiedział, jak uciec ze swojego więzienia. Był w końcu tylko małym, chudym dziesięciolatkiem. A jednak na futbolowym boisku nauczył się skutecznie wykorzystywać swój niski wzrost, zręcznie wymijając przeciwników i wymykając się im. Jego silną bronią było to, że potrafił przewidzieć, co zamierzają zrobić. Coraz lepiej rozumiał, że nie tylko siła liczy się w życiu. A jak ktoś w ogóle jej nie ma, bo już taki się urodził, to musi robić użytek z głowy. I też może wygrywać. Dlatego Timmy był dobrym futbolistą. Wiedział, że powinien skorzystać z tej nauki.
Trudno było się skoncentrować, kiedy ciemność połknęła już wszystkie kąty pomieszczenia. Timmy widział, że w lampie jest niewiele nafty, nie zapalał jej więc, dopóki nie było to konieczne. Jednak lęk zaczął się już podkradać do niego, powodując dreszcze.
Zastanawiał się, czy dałoby się jakoś wykorzystać piecyk naftowy. Może przelać z niego naftę do lampy? Tylko jak to zrobić? Wiatr uporczywie stukał w zabite deskami okno, przeciskając się przez szpary. Bez piecyka Timmy zamarzłby do rana. Nie, choć wcale mu się to nie podobało, bardziej potrzebny był piecyk niż światło.
Przypominał sobie sceny z „Gwiezdnych wojen”, powtarzając na głos zapamiętane dialogi, byle tylko się czymś zająć. Zapalił zapalniczkę, żeby udowodnić sobie, że jednak w każdej chwili może pokonać ciemność. Zapalał ją i gasił, raz za razem. Nie tylko jednak ciemność miał za wroga. Wszechogarniająca, przytłaczająca swoim ogromem cisza była równie złowieszcza.
Cały dzień nasłuchiwał głosów. Próbował wychwycić szczekanie psów, trąbienie samochodów, bicie kościelnych dzwonów, wycie syren pogotowia ratunkowego. Nie usłyszał nic prócz odległego gwizdu pociągu i jednego odrzutowca. Więc gdzie on w końcu jest?
Próbował krzyczeć, aż zdarł sobie gardło, lecz odpowiadały mu tylko dzikie porywy wiatru, zupełnie jakby złorzeczyły uwięzionemu chłopcu. Było o wiele za cicho. Gdziekolwiek się znalazł, czuł, że to bardzo daleko, okropnie daleko od kogokolwiek, kto mógłby mu przyjść z pomocą.
Coś szurnęło po podłodze, cienkie pazurki zastukały o drewno. Timmy struchlał i znowu zaczął drżeć. Zapalił zapalniczkę, ale nic nie wypatrzył. Wreszcie poddał się. Nie opuszczając łóżka, sięgnął do skrzynki i zapalił lampę naftową. Natychmiast żółte światło wypełniło pomieszczenie. Powinno mu to przynieść ulgę, lecz on zwinął się w ciasny kłębek i naciągnął koc pod brodę. Po raz pierwszy odkąd tata wyjechał z miasta, Timmy zapłakał.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
Była inteligentna i sprytna. Zdecydowanie godny przeciwnik. Nie wiedział tylko, ile agentka specjalna O’Dell naprawdę wie, a na ile stwarza pozory. Nieważne zresztą. Lubił takie gry. Nie myślał wtedy o tym tętnieniu w głowic.
Nikt nie zwrócił na niego specjalnej uwagi, kiedy szedł sterylnym korytarzem. A ci, którzy go widzieli, kiwali mu głową i spieszyli swoją drogą. Jego obecność w tym miejscu nie dziwiła nikogo, podobnie jak w żadnym innym miejscu w tym mieście. Była uzasadniona, choć tu właśnie nosił inną maskę, taką, której nie można ściągnąć jak maski z gumy.
Poszedł schodami. Nawet klatka schodowa śmierdziała tego dnia amoniakiem, wyszorowana do czysta. Przypomniało mu to o matce, która na kolanach swoimi pięknymi rękami w milczeniu skrobała kuchenną podłogę, czasami o drugiej albo trzeciej nad ranem, kiedy jego ojczym jeszcze spał. Jej delikatne dłonie robiły się czerwone i szorstkie od pracy i ostrego środka czyszczącego. Ile razy patrzył na nią po kryjomu. Stłumiony szloch i gwałtowne ruchy stały się porannym sekretnym rytuałem, który miał oczyścić jej popaprane życie.
Teraz on, tyle lat później, z całej mocy starał się oczyścić swoje życie, zeskrobując wizje przeszłości sekretnymi obrządkami. Ile razy będzie jeszcze musiał zabić, żeby pozbyć się dręczącego obrazu zasmarkanego, bezbronnego i zastraszonego chłopca, którym był niegdyś?
Drzwi zatrzasnęły się za nim. Znajdował ukojenie w znajomym otoczeniu. Gdzieś nad jego głową szumiał wentylator. Poza tym było cicho, tak cicho jak powinno być w tymczasowym grobie.
Wziął rękawiczki chirurgiczne. Która to będzie? Szuflada numer jeden, dwa czy może trzy? A może cztery albo pięć? Wybrał trójkę, pociągnął i skrzywił się, słysząc skrzyp metalu, lecz był zadowolony, że trafił za pierwszym razem.
Ciało w czarnym plastikowym worku, leżące na długim srebrnym łóżku, wyglądało tak niepozornie. Rozpiął zamek błyskawiczny, z szacunkiem odwijając worek na boki. Ślady zostawione przez koronera, owe precyzyjne cięcia, napełniły go niesmakiem. Z równym wstrętem patrzył na zadane przez siebie rany kłute. Biedne drobne ciało Matthew przypominało samochodową mapę. Ale Matthew już nie było, przeniósł się w dużo lepsze miejsce. Tam, gdzie jest wolny od bólu i poniżenia, samotności i odtrącenia. Tak, już on tego dopilnował, żeby wieczny odpoczynek Matthew odbywał się w pokoju. Żeby chłopiec na zawsze pozostał niewinnym dzieckiem.
Wciągnął gumowe rękawiczki i odwinął nóż do ryb, kładąc go z boku. Musi zniszczyć jedyny dowód, który mógłby łączyć go z morderstwem. Jakiż był nieostrożny. Jak potwornie głupi. Może jest już za późno, ale jeśli byłaby to prawda, Maggie O’Dell zapoznawałaby go teraz z jego prawami.
Rozpiął do końca worek, aż zobaczył szczupłe nogi chłopca. Tak, są, purpurowe ślady zębów na udzie. Skutek diabelskiej wściekłości, która nim owładnęła. Wstyd palił go, rozlewał się po jego wnętrznościach. Przesunął nogę chłopca i podniósł nóż.
Nagle gdzieś w korytarzu trzasnęły drzwi. Zatrzymał się. Wstrzymał oddech. Zamienił się w słuch. Skrzypiały gumowe podeszwy, bliżej i bliżej, aż znalazły się pod drzwiami. Chwila wahania. Czekał, ściskając kurczowo nóż. Jak się wytłumaczy? To może się wydać podejrzane. Możliwe, ale dziwne.
Zdawało mu się, że w piersi coś mu eksploduje, kiedy skrzypienie rozpoczęło się na nowo, mijając drzwi. Zaczekał, aż kroki dojdą do końca korytarza. Potem wciągnął głęboko powietrze ze śladami amoniaku, który drażnił mu nozdrza. Talk w rękawiczkach zaczął przyklejać się do mokrych dłoni, które zaczęły go swędzieć. Pot spływał po plecach. Gdy dotarł pod bieliznę, mężczyzna zawstydził się, bo sprawiło mu to przyjemność.
Tak, stawał się nieostrożny. Coraz trudniej przychodziło mu po sobie sprzątać, trzymać w cuglach szkaradnego demona, który wchodził w paradę jego misji. Nawet teraz, chwytając nóż, nie mógł się zabrać do dzieła. Ręka mu się trzęsła. Pot zalewał oczy. Jeszcze trochę, pocieszał się, i będzie koniec.
Niedługo szeryf Morrelli będzie miał w rękach swojego głównego podejrzanego. Już on o to zadbał, podrzucając dość dowodów, dość poszlak. Był w tym coraz lepszy. I było to równie łatwe, jak w przypadku Ronalda Jeffreysa. Wtedy wystarczyło podłożyć kilka drobiazgów do jego bagażnika i wykonać anonimowy telefon do superszeryfa Antonia Morrellego. Choć i wtedy nie był dość uważny, weźmy choćby te nieszczęsne majtki Erica Paltrowa w skarbnicy obciążających Jeffreysa dowodów.
Za każdym razem zabierał majtki ofiary na pamiątkę. Przy Ericu zapomniał o tym. Nietrudno było odzyskać je z kostnicy. Ale przez pomyłkę wsadził do bagażnika majtki Erica, zamiast Aarona. Nie dowiedział się nigdy, czy ktoś zauważył jego błąd, czy może wielki i mocarny Antonio Morrelli postanowił to zlekceważyć. Tym razem nie chciał ryzykować. Wkrótce skończy się to pulsowanie w skroniach, może już na dobre. Jeszcze tylko trzeba powiązać kilka wątków i uratować kolejnego chłopca. Potem jego demony będą mogły odpocząć.