Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Darcy McManus wyglądała jak zwykle nieskazitelnie w kostiumie w kolorze głębokiej czerwieni i purpurowej bluzce. Christine przyjrzała się jedwabistym kruczoczarnym włosom, dużym brązowym oczom, przyciemnionym konturówką i smugą cienia na górnej powiece. Nie wyobrażała sobie siebie na jej miejscu. Musiałaby wymienić całą garderobę, ale byłoby ją na to stać tylko wtedy, gdyby zarabiała tyle, ile zaoferował jej Ramsey.

To prawda, myśl o pracy w telewizji podziała na jej wyobraźnię. Oddział ABC w Omaha szczycił się milionową widownią w całej wschodniej Nebrasce. Zyskałaby sławę, może nawet dostałaby się do krajowych wiadomości. Poprosiła Ramseya o czas do namysłu, ale już postanowiła. Nie wolno jej było odrzucić takich pieniędzy. Miała stos rachunków do uregulowania, a w perspektywie utratę domu. Nie, nie stać ją na zasady. Rano przyjmie ofertę, ale najpierw porozmawia z Corbym.

Skończyła wino. Chętnie zjadłaby jeszcze kawałek pizzy, ale nie miała siły się ruszyć. Postanowiła przyłożyć się do poduszki na dziesięć, piętnaście minut. Zamknęła oczy i myślała o różnych rzeczach, które kupią sobie z Timmym za jej pierwszą telewizyjną pensję. Zasnęła mocno nie wiadomo kiedy.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY

– Spróbuj chociaż Big Maca – powiedział mężczyzna ukryty za maską przedstawiającą nieżyjącego prezydenta.

Timmy kulił się w kącie. Sprężyny skrzypiały za każdym razem, kiedy się poruszył. Rzucał wzrokiem po małym pomieszczeniu oświetlonym tylko lampą stojącą na starej skrzynce. Światło tworzyło pełzające cienie na ścianie pełnej pęknięć przypominających pajęczynę. Trząsł się, nie mógł nad tym zapanować, tak samo jak poprzedniej zimy, kiedy tak się rozchorował, że mama musiała go zabrać na pogotowie. Teraz też czul się chory, było mu niedobrze, ale inaczej niż wtedy. Trząsł się ze strachu, bo nie wiedział, gdzie jest ani jak się tu znalazł.

Wysoki mężczyzna w masce był dla niego miły. Kiedy zaczepił go koło kościoła, żeby zapytać o drogę, miał na twarzy czarną narciarską czapkę, taką, jakie noszą złodzieje w filmach. Było zimno, mężczyzna wyglądał na zagubionego i zakłopotanego, ale wzbudzał zaufanie. Timmy wcale się go nie bał, nawet kiedy wysiadł, żeby pokazać mapę. Było w nim coś znajomego. Wtedy właśnie chwycił Timmy’ego i przycisnął mu do buzi białą szmatkę. Nic więcej nie pamiętał, tyle tylko, że się obudził w tym miejscu.

Wiatr hulał, wdzierając się przez przegniłe deski, którymi zabite było okno. W pomieszczeniu było jednak ciepło. Timmy dostrzegł w kącie piecyk naftowy. Taki sam jego tata brał ze sobą, kiedy jechali na kemping. To było bardzo dawno temu, kiedy tata jeszcze się nim zajmował.

– Powinieneś coś zjeść. Wiem, że od lunchu nie miałeś nic w ustach.

Timmy spojrzał na mężczyznę, który w swetrze, dżinsach i lśniąco białych butach Nike wcale nie wyglądał strasznie, tylko śmiesznie. Te buty wyglądałyby jak nowe, gdyby nie to, że jedna ze sznurówek była zerwana i związana na supełek. Timmy bardzo się dziwił, jak można zerwać sznurowadło w nowych sportowych butach. Gdyby on takie miał, na pewno dbałby o nie lepiej.

Stłumiony głos mężczyzny także przywoływał w chłopcu jakieś wspomnienia, nie potrafił jednak dokładnie ich określić. Starał się przypomnieć sobie nazwisko tego prezydenta, którego przedstawiała maska. Miał duży nos i po jakiejś brzydkiej aferze musiał zrezygnować ze stanowiska. Czemu nie może sobie przypomnieć? Przecież w zeszłym roku uczyli się ich wszystkich na pamięć.

Tak bardzo chciałby przestać się trząść. Każda próba poradzenia sobie z tym sprawiała ból, pozwolił więc, by zęby mu szczękały.

– Zimno ci? Mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić? – spytał mężczyzna, a Timmy pokręcił głową. – Jutro przyniosę ci karty z baseballistami i komiksy. – Wstał, wziął lampę ze skrzyni i zabierał się do wyjścia.

– Mogę zatrzymać lampę? – Timmy zdumiał się, że jego głos brzmi tak spokojnie i klarownie, choć ciało drży zupełnie poza kontrolą.

Mężczyzna obejrzał się. Timmy zobaczył przez otwory jego oczy. W świetle latarni błyszczały tak, jakby zamaskowany człowiek uśmiechał się.

– Oczywiście, Timmy. Zostawię lampę.

Timmy nie pamiętał, żeby powiedział swoje imię.

Czyżby mężczyzna go znał?

Porywacz postawił lampę na skrzyni, wciągnął ciepłe gumowe buty i wyszedł, zamykając drzwi na klucz od zewnątrz. Timmy czekał, starając się usłyszeć coś więcej niż głośne bicie swojego serca. Odliczył, jak mu się wydawało, dwie minuty, i kiedy był już pewny, że mężczyzna nie wróci, uważnie zaczął się rozglądać po pomieszczeniu, aż wreszcie postawił na zbutwiałe deszczułki w oknie.

Zsunął się z łóżka i potykając się o swoje sanki, znalazł się na podłodze. Ruszył do okna, kiedy po drodze coś go złapało za nogę. Spojrzał w dół i zobaczył srebrne kajdanki na swoich kostkach i gruby stalowy łańcuch łączący je z łóżkiem. Szarpnął, ale metalowa rama łóżka ani drgnęła. Uklęknął i ciągnął kajdanki wte i wewte, aż palce mu poczerwieniały, a kostki u stóp rozbolały. Przestał walczyć.

Rozejrzał się wokół siebie i w jednej chwili zrozumiał. To tu przed śmiercią trzymani byli Danny i Matthew. Dopełzł do swoich plastikowych sanek i zwinął się w ciasną kulkę.

– Boże – zaczął się głośno modlić, a jego drżący głos przeraził go jeszcze bardziej. – Proszę, nie pozwól, żebym był zabity tak jak Danny i Matthew. Ocal mnie, słodki Jezu, ocal…

Potem próbował myśleć o czymś innym. Ile stanów jest w USA, jakie zna hrabstwa w Nebrasce, starał się w porządku alfabetycznym ułożyć drużyny futbolowe. Na koniec zaczął wymieniać na głos nazwiska amerykańskich prezydentów:

– Washington, Adams, Jefferson…

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY

Wykonawszy kilka telefonów, na które nikt nie odpowiadał, Nick postanowił pojechać na plebanię. Nie mógł udać się do siebie, bo tam już pewnie był jego ojciec. To była zła strona mieszkania w rodzinnym domu: rodzice pojawiali się, kiedy tylko przyszła im na to ochota. I choć stara farma była wystarczająco duża, Nick nie chciał widzieć ojca ani tym bardziej z nim rozmawiać. Jeszcze nie teraz.

Budynek plebanii także przypominał wiejskie rancho. Był połączony z kościołem zbudowanym z cegły przejściem. Kościół stał w ciemności, przez witraż przebijał jedynie wątły blask świeczek płonących przy ołtarzu, natomiast plebania była rzęsiście oświetlona od wewnątrz i zewnątrz. Nick musiał jednak długo czekać, zanim ktoś mu otworzył.

Wreszcie w drzwiach pokazał się ksiądz Keller. Miał na sobie długą czarną sutannę.

– Szeryf Morrelli, witam. Przepraszam, że musiał pan czekać. Brałem właśnie prysznic – powiedział ksiądz, jakby spodziewał się tej wizyty.

– Dzwoniłem wcześniej.

– Tak? Byłem tu cały wieczór, ale w łazience nie słychać telefonu. Proszę wejść.

Po świeżych szczapach sądząc, ledwie co rozpalony ogień huczał w potężnym, umieszczonym centralnie kominku. Przed nim stały miękko wyściełane krzesła, na podłodze leżał barwny wschodni dywan. Obok jednego z krzeseł wznosił się stos książek. Nick rzucił okiem, wszystkie związane były ze sztuką. Degas, Monet, malarstwo renesansowe. Zdziwił się, bo spodziewał się religijnych i filozoficznych tekstów. Ale księża też są ludźmi, mają różne zainteresowania, pasje, uzależnienia.

– Proszę siadać. – Ksiądz Keller wskazał na jedno z krzeseł.

Nick znał go tylko z kościoła, kilka razy widział go podczas niedzielnej mszy. Z miejsca wzbudzał sympatię. Był wysoki, dobrze zbudowany, a przy tym chłopięcy. Emanował spokojem i wewnętrznym ładem, co sprawiało, że ludzie czuli się przy nim swobodnie. Tak też było z Nickiem. Zerknął na dłonie księdza. Długie zgrabne palce z wypielęgnowanymi paznokciami, ani śladu skórki przy paznokciach. W niczym nie przypominały rąk mordercy, który dusi dzieci. Maggie przesadziła. Ten facet nie mógł tego zrobić. Należało natomiast przesłuchać Raya Howarda.

48
{"b":"102241","o":1}