ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY
Smużki słońca przedarły się przez zgniłe deszczułki i obudziły Timmy’ego. Nie wiedział, gdzie jest, dopóki nie poczuł zapachu naftowego piecyka i pleśni na ścianie. Kiedy chłopiec usiadł, zadzwonił łańcuch. Wszystko go bolało, bo spał zwinięty na plastikowych sankach. Pusty żołądek miał skurczony ze strachu.
– Pomyśl o czymś miłym – powiedział do siebie głośno, żeby znowu nie napadły go te straszne, bolesne konwulsje.
W promieniach słońca spostrzegł, że ściany oklejone są plakatami, które przykrywają spękania i opadający tynk. Były podobne do tych, które miał w domu. Kilka plakatów z drużyną Nebraska Cornhuskers, jeden z Batmanem, dwa z „Gwiezdnych wojen”. Nasłuchiwał, czy nie usłyszy jakiegoś ulicznego dźwięku, ale na zewnątrz panowała głucha cisza. Tylko wiatr gwizdał w szparach i upiornie tłukł pękniętym szkłem.
Gdybym mógł dostać się do okna, pomyślał Timmy, na pewno udałoby mi się zerwać z niego deski. Okno wprawdzie było nieduże, ale może zdołałby się przez nie przecisnąć i zawołać o pomoc? Spróbował przesunąć łóżko, ale ciężka rama ani drgnęła. A Timmy był słaby, najmniejszy i najdrobniejszy w klasie, na domiar złego z głodu kręciło mu się w głowie.
Wepchnął do ust kilka frytek. Były zimne i słone. W skrzynce znalazł dwa snickersy, torebkę cheetosów i pomarańczę. Było mu niedobrze, ale pochłonął łapczywie pomarańczę i batoniki oraz zabrał się za cheetosy, przyglądając się łańcuchowi, którym był przymocowany do łóżka. Łańcuch nie był gruby, ale nie dało się rozewrzeć żadnego z małych metalowych ogniw. Zresztą Timmy nie miał na to siły. No właśnie, strasznie go wkurzało, że taki z niego cherlak.
Wtem doszedł go odgłos kroków. Wdrapał się czym prędzej na łóżko, zwijając się pod nakryciem. Zamek jęknął i drzwi otworzyły się, skrzypiąc.
Mężczyzna wszedł powoli. Miał na sobie grubą narciarską kurtkę, czarne gumowe buty i narciarską czapkę na gumowej masce, która przykrywała mu całą głowę.
– Dzień dobry Timmy – powiedział serdecznie. Położył brązową papierową torbę, ale tym razem nie rozbierał się. Widocznie nie miał zamiaru zostawać tu na dłużej. – Timmy, pewnie się ucieszysz, bo przyniosłem ci parę drobiazgów. – Mówił miłym, przyjaznym tonem.
Chłopiec przesunął się ku krawędzi łóżka, udając wielkie zainteresowanie.
Mężczyzna podał mu kilka komiksów, starych co prawda, ale wcale niezniszczonych. Timmy myślał nawet, że są całkiem nowe, dopiero potem zobaczył, że kosztowały po dwanaście i piętnaście centów, a była to cena sprzed wielu lat. Mężczyzna dał mu też talię kart z baseballistami owiniętą gumką. Następnie zaczął rozpakowywać zakupy i wkładać je do skrzynki, w której Timmy znalazł batoniki. Chłopiec patrzył, jak mężczyzna wyciąga płatki Cap’n Crunch, kolejne snickersy, chipsy kukurydziane i kilka puszek SpaghettiOs.
– Starałem się kupić to, co najbardziej lubisz – powiedział, odwracając się do niego.
– Dziękuję – powiedział grzecznie Timmy. Mężczyzna skinął głową, oczy błyszczały mu, jakby się uśmiechał. – Skąd pan wiedział, że bardzo lubię Cap’n Crunch?
– Po prostu mam dobrą pamięć – rzekł łagodnie nieznajomy. – Nie mogę zostać dłużej. Czy chciałbyś, żebym ci przyniósł coś jeszcze?
Timmy zobaczył, że mężczyzna gasi lampę naftową, i przestraszył się.
– Wróci pan, zanim się zrobi ciemno? Nie lubię ciemności.
– Postaram się wrócić. – Ruszył do drzwi, po drodze zerknął jeszcze na chłopca. Westchnął, pogrzebał w kieszeniach i wyjął z jednej z nich jakiś błyszczący przedmiot. – Zostawię ci moją zapalniczkę, na wypadek gdybym nie zdążył wrócić. Ale ostrożnie z tym, Timmy. Żebyś nie zrobił pożaru. – Rzucił błyszczący metalowy przedmiot na łóżko obok chłopca. Potem wyszedł.
Timmy’emu znowu zrobiło się niedobrze. Pocieszał się, że może coś mu zaszkodziło. Okropnie się czuł w zamkniętym pomieszczeniu i przykuty do łóżka, ale jeśli mężczyzna nie wróci, to przynajmniej nic mu nie zrobi. Czyli ma cały dzień na przygotowanie planu ucieczki. Musi spokojnie wszystko rozważyć, by nie popełnić żadnego błędu. Jest dzieckiem, ale jeśli chce przeżyć, musi zachowywać się jak dorosły.
Podniósł zapalniczkę i pogłaskał jej gładką powierzchnię. Zauważył, że z jednej strony jest wyrzeźbiony jakiś znak. Poznał ciemnobrązowy grzbiet górski. Widział go niejeden raz na kurtce i na mundurze dziadka i wujka Nicka. To był symbol biura szeryfa.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY
Zapach kawy przyprawił Maggie o mdłości, chociaż zdawało się, że to najlepsze remedium na szkody wyrządzone przez whisky. Skubnęła tost i jajecznicę, obserwując drzwi jadłodajni. Nick obiecał, że nie zajmie mu to więcej niż piętnaście minut, a minęła już cała godzina. Niewielki lokal zaczął ogarniać śniadaniowy szczyt, pojawili się farmerzy, biznesmeni i kobiety w kostiumach.
Opuszczając rano Christine, Maggie czuła się fatalnie, choć miała jednocześnie świadomość, że nie potrafi jej pocieszyć. W takich sytuacjach nigdy nie umiała znaleźć właściwych słów, nie potrafiła serdecznie przytulić, wziąć za rękę. Sama nie zaznała zbyt wiele czułości w swoim życiu. Jako drobna dwunastolatka walczyła z pijaną matką, wciągając ją na górę po schodach do zapuszczonego mieszkania. Nie było tu miejsca na czułe słówka. Gdy dorosła, została agentką FBI i uganiała się za bandziorami i psychopatami, więc posługi siostry miłosierdzia tym bardziej były jej obce. Uznała przy tym, że podczas rozmów z rodzinami ofiar wystarczy okazać uprzejme, oficjalne współczucie i nic więcej.
Natomiast ostatniej nocy była jak sparaliżowana. Ledwie znała Christine, wszak jedna wspólna kolacja nie zobowiązuje do przyjaźni. Ale drobna piegowata twarz Timmy’ego mocno odcisnęła się w jej pamięci. Do tej pory nie zdarzyło się, by znała osobiście którąś z ofiar tropionych przez nią morderców, lecz zmaltretowane ciała pozostawały z nią na zawsze. Nie wyobrażała sobie, by do tego portfolio zadręczających ją obrazów miał dołączyć Timmy.
Wreszcie pojawił się Nick. Wypatrzył ją natychmiast i pomachał, lecz nim podszedł do niej, kilka razy zatrzymał się, by zamienić parę słów ze znajomymi. Miał na sobie swój mundurek, to znaczy dżinsy, kowbojskie buty i kurtkę. Po opuchliźnie na policzku został jedynie siniak. Widać było, że Nick jest zmęczony. Nie chciało mu się nawet uczesać ani ogolić po kąpieli. Mimo to był cholernie przystojny.
Przysiadł się, zajmując miejsce naprzeciw niej, i sięgnął po menu.
– Sędzia Murphy nas zwodzi. Celowo opóźnia wydanie nakazu rewizji na plebanii – rzekł cicho, patrząc w menu. – Nie widzi problemu z pickupem, ale uważa…
– Cześć, Nick. Co ci podać?
– O, cześć, Angie.
Maggie zauważyła wymianę spojrzeń między Nickiem i ładną jasnowłosą kelnerką. Ta kobieta nie tylko odbierała od niego zamówienia na posiłek, pomyślała Maggie. Była przyzwyczajona do czegoś więcej. Znacznie więcej.
– Co u ciebie? – spytała, starając się, żeby brzmiało to jak grzecznościowe pytanie, ale nie odrywała oczu od Nicka.
– No wiesz, kompletne szaleństwo. Mogę prosić o kawę i tosta? – Unikał jej wzroku. Wyrzucał słowa jak karabin maszynowy, żeby ukryć zmieszanie.
– Z pszennej mąki? I kawa z dużą śmietanką?
– Taa, dzięki. – Nie mógł się doczekać, kiedy kelnerka odejdzie.
Uśmiechnęła się i opuściła ich, kompletnie ignorując Maggie, chociaż przed przyjściem Nicka trzy razy dolewała jej kawy.
– Stara przyjaciółka? – zapytała Maggie, wiedząc doskonale, że nie ma prawa pytać, ale zdenerwowanie Nicka sprawiało jej dziką przyjemność.
– Kto? Angie? Taa, można chyba tak powiedzieć. – Wyciągnął z kieszeni komórkę Christine i położył ją na stole. – Nie lubię tego – oświadczył, wskazując na telefon. Rozpaczliwie próbował zmienić temat.
– Robi bardzo miłe wrażenie. – Maggie nie miała ochoty popuścić mu tak łatwo.