Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Pozostali dziennikarze przytaknęli. Nick patrzył po ich twarzach, czując skurcz w żołądku. Kołnierzyk go cisnął, pocił się w grubej kurtce. Kolejna strużka poleciała mu po plecach. A oni czekali. Zważą każde jego słowo, zmierzą każdy gest, a ze szczególnie złośliwą satysfakcją będą oglądać żałosną rejteradę dzielnego szeryfa Platte City. Miał to gdzieś. Odwrócił się i pobiegł schodami w górę, po dwa, trzy stopnie naraz, po cichu modląc się, żeby się nie potknąć i nie spaść.

Wpadł do biura, uderzając oszklonymi drzwiami w metalowy pojemnik na śmieci i ścianę. W szybie zrobiło się pęknięcie, które kształtem przypominało pająka, ale nikt na to nawet nie spojrzał, bo wszyscy patrzyli na Nicka, odwracając głowy od wysokiego siwowłosego mężczyzny, który stał pośrodku.

Ci sami ludzie, których nie mógł zmusić do sprawdzenia przecieku bez wysłuchania ich protestów, stali teraz wokół dystyngowanego dżentelmena, starego mędrca, którego brzuch zaczął się uwydatniać nad paskiem, a krzaczaste brwi unosiły się w oburzeniu.

– Powoli, synu. Zniszczyłeś własność państwową – rzekł Antonio Morrelli, wskazując na pęknięcie w szybie.

Mimo ogarniającej go furii Nick wsadził ręce do kieszeni i skulił ramiona, spuszczając wzrok na buty. Naraz zaczął zachodzić w głowę, ile będzie kosztowała wymiana szyby.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY

Maggie sączyła szkocką przy stoliku w kącie i starała się odgadnąć, którzy z podróżnych lecą w interesach, a którzy udają się na odpoczynek. Burza śnieżna spowodowała opóźnienia wielu samolotów, w tym także i jej. Tłum kłębił się w ciasnej, słabo oświetlonej poczekalni, składającej się z baru w kształcie litery L, kilku małych stolików i krzeseł, kilkunastu modeli samolotów zawieszonych na suficie i starej szafy grającej z piosenkami takimi jak: „Leaving on a Jet Plane” czy „Outbound Plane”.

Zielono-czarna kurtka od Johna Deere’a leżała na drugim krześle, żeby ustrzec Maggie przed niepożądanym towarzystwem. Nadała już bagaż, wszystko prócz laptopa, który leżał bezpiecznie pod kurtką. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić raz jeszcze do św. Małgorzaty. Zaczęła się bać, że stało się coś strasznego. Bo dlaczego ksiądz Francis nie pojawił się w szpitalu? I dlaczego nikt w kancelarii plebanii nie odbierał telefonu?

Chciała zatelefonować do Nicka, wykręciła już numer, ale odwiesiła słuchawkę. Miał dosyć własnych kłopotów, żeby jeszcze sprawdzać jej podejrzenia. No i zabrakło jej drobnych. Ostatnią dziesięciodolarówkę wydała na telefon oraz na dwie szkockie, które zdążyła już wypić. Kiepski obiad, ale po godzinach spędzonych na krojeniu Matthew Tannera stwierdziła, że zasłużyła sobie na whisky i obiad.

Ślady na wewnętrznej stronie uda Matthew faktycznie pochodziły od ludzkich zębów. Biedny George Tillie próbował wymyślić inne teorie, ale wreszcie musiał przyznać, że morderca ugryzł Matthew, i to kilka razy w to samo miejsce, żeby uniemożliwić stomatologiczną identyfikację. Na dodatek, i co dziwniejsze, nastąpiło to w kilka godzin po śmierci chłopca.

Morderca nie wrócił na miejsce zbrodni wyłącznie po to, żeby obserwować działania policji. Przyciągnęła go absurdalna fascynacja ciałem ofiary. Odstąpił od skrupulatnie zaplanowanego rytuału. Ta aberracja musi mieć jakąś przyczynę, zabójca nie bez powodu stracił nad sobą kontrolę. Postępując tak lekkomyślnie, może wkrótce zostawić jakiś obciążający go dowód.

Maggie powiedziała George’owi, że powinni szukać śladów spermy, bo tym razem zabójca mógł się masturbować, gryząc martwego już chłopca. Twarz starego koronera zrobiła się purpurowa, a potem mruknął coś o pracy w pojedynkę.

Nie miała mu tego za złe. To oczywiste, że krępowała go jej obecność. Pracował w staromodny sposób. Odnosił się do ludzkiego ciała z szacunkiem właściwym księżom, a nie patologom. Dotykał Matthew ostrożnie i rozważnie, odzywał się przyciszonym głosem, jakby nie chciał zakłócać spokoju duszy zmarłego.

Maggie z kolei kroiła z kliniczną precyzją i mówiła głośno i wyraźnie, żeby dobrze nagrać się na dyktafon. Miała przed sobą martwe ciało pozbawione życia i ciepła. I cokolwiek mieściło się w tej ograniczonej skórą i kośćmi jamie, wyparowało z niej wiele godzin temu. Musiała jednak przyznać, że było coś niewłaściwego, coś obrazoburczego w krojeniu drobnego chłopięcego ciała. Miękka, gładka, bezwłosa skóra nie poznała jeszcze wielu ran i zadrapań, kości nie zdążyły się wystarczająco potłuc i połamać, aby można było z przekonaniem stwierdzić, że już się nażyły. Taka strata, taka niesprawiedliwość. Po to właśnie była whisky. Miała pomóc znaleźć w tym jakiś sens… albo spowodować, by Maggie choćby na moment przeniosła się tam, gdzie jest już wszystko jedno.

– Przepraszam panią. – Młody barman stanął nad stołem. – Ten pan w końcu baru zafundował pani kolejną szkocką. – Postawił przed nią szklankę. – I prosił, żebym pani ją podał.

Maggie poznała kopertę z kwadratowym pismem, zanim wzięła ją do ręki. Żołądek jej się skurczył, tętno podskoczyło. Zerwała się z krzesła, które zachwiało się do tyłu.

– Który? – Wyciągnęła się, żeby dojrzeć coś w tłumie. Barman zrobił to samo, ale po krótkiej chwili wzruszył ramionami.

– Chyba wyszedł.

– Jak wyglądał? – Poklepała się przez sweter, upewniając się, że jej broń znajduje się na swoim miejscu, tuż pod piersią.

– Bo ja wiem… wysoki, miał ciemne włosy, jakieś dwadzieścia osiem lat, może trzydzieści. Wie pani, specjalnie się nie przyjrzałem. Czy to kłopot…

Minęła go energicznie i zaczęła przeciskać się przez tłum. Wybiegła na jasny pasaż. Jak szalona szukała wzrokiem wśród wchodzących i wychodzących pasażerów. Serce jej waliło, szumiało w głowie, spojrzenie miała lekko zamglone przez whisky.

Długi chodnik ciągnął się prosto w dwie strony.

Zobaczyła rodzinę z trójką dzieci, kilku biznesmenów z teczkami i laptopami, pracownika lotniska, który pchał wózek bagażowy, dwie siwowłose staruszki i grupę ciemnoskórych kobiet i mężczyzn w wielobarwnych strojach. Nie było wśród nich wysokiego ciemnowłosego mężczyzny bez bagażu.

Nie miał możliwości wydostać się poza pasaż. Pobiegła w stronę ruchomych schodów na drugim końcu, zderzając się z podróżnymi i o mało co nie przewracając się przez wózek bagażowy. Schody poruszały się w górę i w dół. Wybrała jazdę do góry, po drodze wychylając się przez poręcz, żeby spojrzeć w dół. Ale i stąd nie wypatrzyła wysokiego ciemnowłosego mężczyzny. Zniknął. Znowu się jej wymknął.

Wracając do poczekalni, uprzytomniła sobie, że zostawiła kurtkę i laptop razem z kopertą. Nikt jednak, choć nie brakowało tam ludzi, nie zajął jej stolika. Nawet koperta stała oparta o szklankę, tak jak zostawił ją barman.

Maggie opadła na twarde krzesło i gapiła się na kopertę. Wypiła resztę szkockiej ze swojej szklanki i odstawiła ją. Zabrała się za kolejnego drinka, chociaż nieźle już kręciło jej się w głowie. Miała ochotę zapomnieć o całym świecie.

Wzięła kopertę ostrożnie, za róg. Odkleiła się bez trudu. Maggie wyrzuciła na stolik kartkę, nie dotykając jej. Whisky niewiele pomogła. Przeczytała i zemdliło ją, poczuła paraliżujący lęk.

Na kartce, tym samym kwadratowym pismem, napisane było:

Szkoda, że tak szybko wyjeżdżasz. Może uda mi się zatrzymać w twojej okolicy, kiedy będę w pobliżu Crest Ridge. Pozdrów ode mnie Grega.

46
{"b":"102241","o":1}