Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– A Bobby Wilson? – Podniosła wzrok znad notatek.

Nick milczał, patrząc na ich twarze. Zastanawiał się, czy uda mu się wyłowić spośród nich judasza, czy ten ktoś w ogóle jeszcze pracuje u niego. Przed sześciu laty ktoś postarał się, żeby wyglądało na to, iż to Ronald Jeffreys zabił wszystkich trzech chłopców. Ktoś wziął majtki Erica Paltrowa z kostnicy i podrzucił je do bagażnika Jeffreysa wraz z innymi obciążającymi dowodami. To mógł być ktoś z biura szeryfa. Ktoś, kto wciąż tu pracuje. A jeśli tak, warto go postraszyć.

– Jeżeli znajdę w jutrzejszej gazecie najmniejszą wzmiankę o tym, co mówiłem, przysięgam, że wszystkich was wyrzucę. Ronald Jeffreys prawdopodobnie zabił tylko Bobby’ego Wilsona. Facet, który zamordował Danny’ego i Matthew, to chyba ten sam łajdak, który zabił Erica i Aarona. – Wpatrywał się w twarze swoich podwładnych, zwłaszcza tych, którzy pracowali jeszcze z jego ojcem i razem z nim świętowali schwytanie Jeffreysa.

– O czym ty mówisz, Nick? – Lloyd Benjamin był jednym z nich. Teraz marszczył gniewnie czoło. – Chcesz powiedzieć, że spieprzyliśmy sprawę?

– Nie, Lloyd, nie spieprzyliście. Złapaliście Jeffreysa. Złapaliście mordercę. Ale wygląda na to, że Jeffreys nie zabił trzech chłopców.

– Czy to twój pomysł, czy może agentki O’Dell? – spytał Eddie wciąż z grymasem uśmiechu.

Nick czuł, jak wzbiera w nim złość, lecz wiedział, że nie może pozwolić, by zapanowała nad nim. Nie zamierzał się publicznie tłumaczyć z charakteru swoich stosunków z Maggie, tym bardziej że była to sprawa nad wyraz osobista, której sam do końca nie rozumiał. Nie miał również ochoty dzielić się szczegółami dotyczącymi Jeffreysa, zwłaszcza teraz, kiedy lojalność jego współpracowników stała pod znakiem zapytania.

– Chcę powiedzieć, że to możliwe. Nieważne, czy to prawda, czy też nie, po prostu ten drań nie ma prawa nam się wymknąć, być może po raz drugi. – Energicznie ruszył do wyjścia, obijając się o Eddiego.

Zebranie było skończone.

Lloyd dogonił go na korytarzu.

– Nick, poczekaj. – Lloyd biegł na swoich krótkich, grubych nogach. Dyszał ciężko, rozluźnił krawat. – Nie chciałem nic złego. Eddie też na pewno nie. Ta sprawa po prostu nas wykańcza. Tak jak tamta.

– Nie przejmuj się, Lloyd.

– A co do tych stodół… Prawie wszystkie sprawdziliśmy za pierwszym razem. Na ziemi Woodsona stoi stara waląca się stodoła. Nie ma tam nic prócz pustych worków na ziarno. Chyba że stary kościół, ale ten jest zabity deskami jak dziewica w niedzielę. Nick zmarszczył brwi.

– Wybacz – przeprosił Benjamin, choć wcale nie wyglądał na skruszonego. – Straszny się z ciebie zrobił delikacik, Nick. Przecież nie ma tu O’Dell.

– Sprawdź jeszcze raz ten kościół, Lloyd. Czy nie ma tam wybitej szyby, śladów stóp. Jakichkolwiek śladów, że ktoś tam wchodził w ciągu ostatnich dni.

– Do diabła, w tym śniegu niczego nie znajdziemy.

– Po prostu sprawdź, Lloyd.

Nick wycofał się do siebie. Był już wykończony, a dzień dopiero się zaczął. Po kilku sekundach rozległo się pukanie do drzwi. Padł na krzesło i krzyknął, żeby wejść.

Lucy zerknęła, by sprawdzić, w jakim Nick jest nastroju. Zaprosił ją do środka machnięciem ręki. Przyniosła lód i filiżankę kawy.

– Co ci się stało, Nick?

– Nawet nie pytaj.

Odrzuciła wahania i obeszła biurko. Oparła się o narożnik i jej spódnica podniosła się, pokazując uda. Widziała, że Nick to zauważył. Ujęła go pod brodę i przyłożyła woreczek z lodem do spuchniętej szczęki. Odskoczył, tłumacząc się bólem.

– Biedny Nick. Wiem, że boli – powiedziała jak do dziecka, ale zabrzmiało to dziwnie zmysłowo.

Tego ranka miała na sobie ciasny różowy sweterek tak naciągnięty na piersiach, że spod wełnianych oczek prześwitywał czarny biustonosz. Lucy pochyliła się nad szefem, lecz on zerwał się z krzesła.

– Nie mam czasu na okłady z lodu. Nic mi nie jest. Dzięki, że o tym pomyślałaś.

Była rozczarowana.

– Jak chcesz. Zostawię ci to w lodówce, gdybyś potem zmienił zdanie.

Wkładając woreczek z lodem do zamrażalnika, wypięła swój zgrabny tyłeczek, by Nick zobaczył, co traci, a potem odwróciła się do niego, sprawdzając, czy zmienił zdanie. Wreszcie uśmiechnęła się i kołysząc biodrami, odpłynęła za drzwi.

– Jezu – mruknął, zapadając się znowu w fotelu. – To ja stworzyłem takie biuro?

Wściekły eksmąż Michelle Tanner miał rację. Nic dziwnego, że nie mogą znaleźć mordercy.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY

Ksiądz Francis pozbierał wycinki prasowe i wsunął je do skórzanej teczki. Zatrzymał się, uniósł ręce i spojrzał na brązowe plamy oraz wypukłe niebieskie żyły. Od pewnego czasu musiał się przyzwyczaić, że trzęsą mu się ręce.

Od egzekucji Ronalda Jeffreysa minęły ledwie trzy miesiące. Trzy miesiące minęły też od spowiedzi prawdziwego mordercy. Ksiądz Francis nie mógł dłużej milczeć. Nie mógł dłużej dochowywać tajemnicy spowiedzi, jak nakazywał mu Kościół. Nie był pewien, czy jego zeznanie coś zmieni, przekonywał się jednak, że powinien to zrobić.

Szurając nogami, przeszedł do kościoła. Jego kroki były jedynym dźwiękiem, który odbijał się echem od majestatycznych murów. Nikt nie czekał na spowiedź. Zapowiadał się spokojny ranek. Mimo to ksiądz wszedł do konfesjonału.

Nie widział co prawda nikogo w kościele, ale po chwili otworzyły się drzwi ciemnego konfesjonału. Ksiądz Francis oparł łokieć na półeczce, zbliżając ucho do drucianej kratki, dzielącej dwa małe pomieszczenia.

– Pobłogosław mnie, ojcze, bo znowu zabiłem.

Dobry Boże! Panika ścisnęła piersi starego księdza. Mała drewniana klatka wypełniła się dusznym, nieruchomym powietrzem. Pulsowało mu w skroniach i w uszach. Wytężył wzrok, chciał dojrzeć coś przez kratę, ale widział jedynie skulony czarny cień.

– Zabiłem Danny’ego Alvereza i Matthew Tannera. Za te grzechy serdecznie żałuję i proszę o wybaczenie.

Spowiadający się mówił nienaturalnym głosem, bardzo cicho, jakby przez maskę. Czy uda mi się rozpoznać ten głos? – zastanawiał się ksiądz.

– Jaka będzie moja pokuta? – spytał głos.

Jak mógł odpowiedzieć, skoro nie mógł oddychać?

– Jak mogę… – Nie było łatwo. Bolało go w piersiach. – Jak mogę cię rozgrzeszyć z tak potwornych, nieludzkich grzechów… skoro ty… skoro ty masz zamiar je powtórzyć?

– Nie, nie rozumie ksiądz. Ja im przyniosłem pokój – rzucił głos. Najwidoczniej nie był przygotowany do konfrontacji, przyszedł tylko po pokutę i rozgrzeszenie. Ksiądz Francis ucieszył się z tego.

– Nie mogę cię rozgrzeszyć, jeśli chcesz to powtarzać. – Spowiednik zdumiał nieznajomego nieugiętym tonem.

– Musi ksiądz… musi.

– Już raz dałem ci rozgrzeszenie, a ty zakpiłeś sobie z sakramentu spowiedzi i popełniłeś ten sam grzech, i to dwa razy.

– Bardzo żałuję za swoje grzechy i proszę Boga o wybaczenie – spróbował głos raz jeszcze, mechanicznie powtarzając formułkę jak dziecko, które wykuło ją na pamięć.

– Musisz udowodnić swoją skruchę – rzekł ksiądz Francis, czując nieoczekiwany napływ sił. Może uda mu się wpłynąć jakoś na tę zacienioną postać, pokazać mu jego diabła, powstrzymać go raz na zawsze. – Musisz okazać swój żal.

– Tak. Tak, zrobię to. Niech mi ksiądz tylko powie, jaka jest moja pokuta.

– Idź i dowiedź swojej skruchy, a potem wróć tu. Oczekuję ciebie za miesiąc.

Nastąpiła cisza.

– Nie rozgrzeszy mnie ksiądz?

– Jeśli udowodnisz, że jesteś tego godzien i nikogo więcej nie zabijesz, zastanowię się nad tym.

– Nie da mi ksiądz rozgrzeszenia?

– Wróć za miesiąc.

Cisza. Cień nie ruszył się z miejsca. Ksiądz Francis nachylił się ku kracie, ponownie usiłując coś przez nią dojrzeć. Usłyszał mlaśnięcie, po czym cień plunął mu w twarz przez kratę.

– Zobaczymy się w piekle. – Niski gardłowy głos wywołał ciarki na plecach księdza Francisa. Przywarł do małej półki, ściskając Biblię. Ślina spływała mu po policzku, ale nie mógł ruszyć się, żeby ją wytrzeć. Kiedy usłyszał, że drzwi się otwierają i cień wychodzi, był tak sparaliżowany, że nawet nie próbował śledzić go wzrokiem.

41
{"b":"102241","o":1}