Литмир - Электронная Библиотека

– Co złapałem?

– Zrobimy tak. Wiecie już pewnie… Żywi stąd nie wyjdziecie. Czarownik wyspy już wszystko tak ustawił, że nie ma sprawy. Żywi nie wyjdziecie. Ale możecie wyjść martwi, panie.

– Jak to martwy? I co z tego, że wyjdę skoro…

– Ach, nic nie rozumiecie. Coś tak małego jak wirus może stąd wyjść. A on nie jest ani martwy do końca, ani tym bardziej żywy. Trwa na granicy życia i śmierci. Nie przechodząc na żadną ze stron.

– Ale jak…

– Postawicie zaklęcie kroczące – chłopak podniósł rękę. – I zrobicie to, jak będziecie umierali. Zamienicie się w wirusa.

– Dlaczego kroczące? – przestraszył się czarownik. – Przecież to sprawi, że za każdym razem, jak będę umierał, zamienię się w wirusa.

Chłopak przekrzywił głowę i spojrzał na niego z ukosa.

– Czyż nie mówiłem wam, wtedy, na jeziorze, że być może ofiaruję wam życie prawie wieczne?

Czarownik potrząsnął głową. Przeraźliwa logika Zła była porażająca. Przecież jeśli to coś, jeśli ten wirus, czy jak mu tam, trwa w zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią, to będzie musiał też postawić zaklęcie stojące, żeby móc po jakimś czasie odzyskać ludzką postać. A w takim razie, jeśli kiedyś umrze, przecież musi umrzeć jak każdy, znowu zadziała zaklęcie kroczące – nie da się go nigdy odwołać. I Meredith znowu zamieni się w wirusa. Potem znowu zadziała sprzężone z poprzednim zaklęcie stojące i znowu czarownik przybierze ludzką postać, będzie miał znowu tyle lat, ile ma teraz, a potem znowu i znowu… i tak bez końca…

– Prawie wieczne? – powtórzył schrypniętym głosem. – To okropność! To nie żadne prawie, to po prostu życie wieczne!

Chłopak wzruszył ramionami.

– Nie martwcie się. W końcu znajdą na was lekarstwo.

Czarownik nie zrozumiał, co tamten miał na myśli. Siedział, ukrywając głowę w dłoniach. Co za makabryczna konsekwencja. Jeśli rzeczywiście istnieje ta mała istota, która trwa na granicy życia i śmierci… A dlaczego miałaby nie istnieć? Skoro on tak mówi… W takim razie to jest ta formuła. Formuła nieśmiertelności, której tak szukali dawni magowie.

– To nie może być… tak nie można… nie wolno.

– Wolicie tu siedzieć?

Meredith nie umiał znaleźć odpowiedzi. Bogowie… Chłopak otwierał przed nim świat jakiejś zamierzchłej, tajemniczej i makabrycznej wiedzy. Wiedzy Zła. Ten świat odpychał go, przerażał, ale i przyciągał. Tak, przyciągał z coraz większą mocą. Czy on, Meredith, stary, skrzywdzony czarownik znajdzie na tyle sił, żeby mu się oprzeć? Wątpił w to. Wiedział, że nie zniesie nie tylko reszty życia, ale nawet kolejnego roku w tej ciemnicy. Nawet miesiąca, nawet dnia. Tylko ta straszliwa wiedza… Bogowie! Komu, czy czemu będzie teraz służył? Wiedział, że to Zło. Wiedział, że to ciemność. Wiedział, że z tej drogi nie będzie odwrotu. Z własnej woli żaden czarownik nie podążyłby tą ścieżką. To kraina, która nie zna ochotników. Ale… czy on rzeczywiście miał wybór? Czy odległe, absolutnie obojętne Dobro nie wepchnęło go samo na tą drogę? Bał się coraz bardziej, ale też coś coraz bardziej pociągało go w tym wszystkim. Z jednej strony koszmar ciągłego odradzania się żywym, życia i życia… a z drugiej… móc zobaczyć, co będzie za sto, za pięćset, za tysiąc lat…

– Co mam zrobić?

– I to w was lubię – chłopak uderzył dłonią we własne kolano. – No więc słuchajcie. Te bakterie, co wam pokazywałem wcześniej i wirusy, sprawiają, że ludzie chorują. To one wywołują choroby. Ale wirusy są znacznie gorsze od bakterii. Są tak wredne, że potrafią atakować nawet bakterie. Jak się zamienicie w wirusa… to sami tu w tej celi możecie zginąć, nawet się nie wydostawszy. Takie małe coś rozumu nie ma, chodzić nie umie i nie rozmnoży się bez nosiciela. Dlatego musimy sprawić, żeby było tu dużo bakterii. Wirus je zaatakuje, rozmnoży się i jadąc w nich, wydostanie się na zewnątrz.

Meredith rozumiał co drugie słowo. Sekretna wiedza przerażała go w dalszym ciągu. Skąd ktoś mógł znać zwyczaje stworzeń tak małych, że nie można było ich dostrzec gołym okiem? Jak je poznał? Ach, Seph… Bóg zdrajca. Bogowie przecież musieli wiedzieć wszystko i pewnie to on zdradził wszystko chłopcu.

– A skąd weźmiemy te… no… bakterie?

– Ano są wszędzie tam, gdzie coś gnije. Są w każdym człowieku.

– Znaczy, każdy człowiek jest chory? – Meredith przypomniał sobie poprzednie słowa tamtego.

– Niekoniecznie, chociaż… w końcu każde życie kończy się śmiercią – chłopak zaplótł nogi i usiadł wygodniej, choć w jego przypadku zdawało się, że każda pozycja jest bardzo wygodna. – Jest wiele metod na gnicie, ale my wybierzemy najpewniejszą. Potrzebujemy kawałka ciała.

– Czyjego?

– A jakie mamy do dyspozycji?

Czarownik patrzył na niego dłuższą chwilę, a potem zrozumiał.

– Jak to?! Znaczy, o co ci chodzi?

– No przecież nie całe ciało jest wam potrzebne. Weźmy na przykład taki mały palec u ręki. Na co wam on?

– Ale… Ach, do tego była ci potrzebna zaostrzona sprzączka?

– Właśnie – chłopak mrugnął do czarownika. – Ułożymy palec pod strumień wody. Pojawią się bakterie, wirus się rozmnoży i spłynie razem z bakteriami na zewnątrz.

– Bogowie…

– Eeeee… Nie wypowiadajcie tego słowa tak często.

Meredith znowu ukrył twarz w dłoniach. Niewiele rozumiał, ale powoli w jego głowie świtało choć ogólne zrozumienie planu chłopca. To mogło się udać. Mogło. Ale…

– Zaraz – powiedział. – Ale skoro mam umrzeć, żeby zamienić się w to coś… To, jak zadziała zaklęcie stojące, będę wprawdzie człowiekiem, ale… martwym.

– No wiecie… Zwykły człowiek zna dwa stany: życie i śmierć. Czarownik zna trzy: życie, śmierć i śmierć, z której jeszcze można człowieka wyciągnąć.

– No i kto to ma zrobić ze mną?

– Zaufajcie mi.

– Na zewnątrz jest jakiś czarownik?

– Zaufajcie mi – powtórzył chłopak.

Meredith potrząsnął głową. Teraz była ta chwila. W tę stronę czy w tamtą. Ostatni moment, żeby podjąć decyzję. W tę stronę… W stronę Zła, ale i dziwnej, straszliwej wiedzy, niewiadomej ale i działania… czy w tamtą… W stronę Dobra, ale i powolnej śmierci w imię… w imię czego? Porządku świata? Wierności? W tę… Czy w tamtą?… Wzruszył ramionami. Decyzja była podjęta.

– No to… – zaczął, a chłopak uśmiechnął się i nie pozwolił mu dokończyć.

– Zaczynajcie – wskazał na zaostrzoną klamrę w jego dłoni.

ROZDZIAŁ 27

Wielcy Książęta, przybywający na dwór Oriona wraz z rodzinami, nie wprawili służby w tak wielkie przerażenie jak zapowiedź wizyty Królewskiej Rady. Sam Król, od dawna złożony chorobą, nie mógł uświetnić przyjęcia własną osobą ale Rada wystarczyła. Czyjeś głowy potoczą się po dziedzińcu – powtarzali od rana pachołkowie – oby nie nasze! Jej członkowie, odziani w purpurowe szaty kroczyli przez miasto, by oficjalnie przyjąć księcia Siriusa na powrót do wielkiej rodziny władców Troy – i sam ich widok wymiatał ulice z wszelkich ludzi, a nawet więcej – ze wszystkiego co żyje, choć wydaje się dziwne, skąd zwierzęta mogły wiedzieć, że przebywanie w pobliżu dwudziestu czterech starych mężczyzn może być niebezpieczne. Znaczni goście, wielmoże, władze miasta, zaproszeni goście tłoczyli się tymczasem we wszystkich chyba pomieszczeniach pałacu, dochodziło do żenujących przepychanek przy stołach, obelg, wyzwisk i szturchanin. Podobno był to zwykły widok w takich wypadkach. Zaan jednak nie zamierzał w tym uczestniczyć. Natomiast do bardziej dystyngowanych sal, zajmowanych przez oficjalnych gości, dostępu nie miał. O tym, co działo się w głównej sali, donosiło mu dwóch ludzi: Kefos (jeden z licznych pomocników podającego wino) i Hara (jeden z jeszcze bardziej licznych podręcznych). Obydwaj mieli dostęp do księcia, Orion sam ich wyznaczył do usługiwania, Mika natomiast sprawdził i kupił w trzy modlitwy później.

– P… p… panie – Kefos jąkał się lekko. Zabawne, ale nigdy nie zdarzyło mu się to przy Wielkim Księciu, potrafił się jakoś zmobilizować w chwilach wielkiego napięcia. – Książę Si… Sirius przy… przyjął Radę K… Królewską. Powiedział im, że są f… f… f…

77
{"b":"100632","o":1}