Cały namiot trząsł się ze śmiechu.
– Jestem tu Starszy – wyjaśnił Durban, wypowiadając przymiotnik tak, jakby był jakąś nazwą. – I moje rozkazy to jak rozkazy od Bogów, dupo!
Chciała wymierzyć mu policzek, ale ktoś kopnął ją w tyłek. Odwróciła się, ale z tyłu każdy patrzył w inną stronę. Nie mogła zgadnąć, kto się ośmielił. Kolejny cios znowu spadł na plecy, odwróciła się tylko po to, żeby znowu ktoś mógł ją kopnąć w siedzenie. Skoczyła do przodu, ale Durban usunął się zręcznie tak, że wylądowała na kimś, kto leżał już pod kocem.
– Co? Chcesz się dupczyć? – usłyszała niewyraźnie. – Najpierw się popieścimy – Czyjaś pięść ugodziła ją w czoło.
Spadła na ziemię i już sama nie wiedziała, czy to ona sama uderzyła w czyjąś nogę, czy czyjaś noga w nią.
Rozległ się odgłos kroków i cały oddział, oczywiście oprócz Achai, błyskawicznie znalazł się pod kocami. Jakaś dłoń szarpnęła zasłonę i ukazał się jej nowy dziesiętnik.
– Co się tu dzieje?! – ryknął. – Ja wam… – urwał, patrząc na dziewczynę prawie pod jego nogami. – A ty co tu robisz?!!! Noc jest, masz spać!!!
– Pobili mnie – Achaja niezgrabnie gramoliła się na nogi. – Te świnie…
– Co??? Ze mną chcesz dyskutować?!!! – zapiał dziesiętnik. – Worek na plecy, oporządzenie i dziesięć razy wokół placu!
– Nie! – Achaja zachłysnęła się własną wściekłością. – Przecież mówię, że oni…
– Nie to nie – dziesiętnik uśmiechnął się nagle. – Możesz tu zostać – Dłuższą chwilę patrzył w rozszerzające się ze zdumienia oczy dziewczyny, a potem ryknął. – Oddział wstać!!! Ubierać się! Oporządzenie, broń, plecakiiiii… Włóż! Dziesięć razy wokół placuuuuu… – zawiesił głos obserwując spowodowane swoją komendą zamieszanie. Zakończył niespodziewanie cicho – Albo nie. Widzi mi się, pobiegniecie jutro – przez moment napawał się nagłą ciszą i dezorientacją, a potem wyszedł uśmiechnięty. Wiedział, że nie musieli biec. I bez tego osiągnął to, co było jego celem.
Achaję, śpiącą na czyimś, nie pachnącym najładniej, sienniku, znowu obudził koc zarzucony na głowę. Ci, którzy to zrobili, byli jednak bardziej doświadczeni od nieopierzonych rekrutów z poprzedniego namiotu. Bili pasami, dodatkowo owiniętymi w szmaty. Ból był ten sam, a może nawet gorszy. Następnego dnia jednak prawie nie było śladów, nie utraciła też sił. Zagryzając wargi i jęcząc, mogła więc ćwiczyć razem z innymi.
ROZDZIAŁ 6
Meredith szedł niespiesznie królewską drogą numer 6, skąpaną w ostrym, południowym słońcu, które sprawiało, że ostatnie krople niedawnego deszczu parowały teraz, tworząc białawą zawiesinę rozwiewającą się leniwie przed nogami. Ciepłe, wilgotne powietrze sprawiało, że czuł się trochę senny, ale zarazem odprężony, spokojny i przepełniony radością życia. Strzeliste pinie, rosnące na poboczu, rzucały cień chroniący wędrowca przed zbyt palącymi promieniami. Leciutki, rodzący się właśnie wiaterek chłodził jego czoło. Rozświetlone, jarzące się nieskazitelną bielą obłoki, na lazurowym niebie, sunęły powoli ku swemu tajemniczemu przeznaczeniu. Czarownik uśmiechnął się do siebie. Odgłos sandałów, stuk jego sękatego kija, szum, a właściwie szelest liści – to wszystko tworzyło jakiś rodzaj muzyki o dziwnym, pokrętnym, ale wesołym rytmie.
Kiedy dotarł do placyku postojowego dla oddziałów wojskowych, przysiadł na murku okalającym wyłożoną dopasowanymi do siebie, kamiennymi płytami powierzchnię. Od rana, od śniadania w przydrożnym zajeździe, nie miał nic w ustach. Z przewieszonej przez ramię torby wyjął lnianą chustę i rozłożył sobie na kolanach. Sięgnął po chleb i ser… kiedy…
Ocknął się, z trudem otwierając oczy. Na jego kolanach kilka małych ptaków, kłócąc się i świergocąc wydziobywało z chusty resztki sera. Teraz zerwały się do lotu, trzepocząc skrzydłami. Meredith spojrzał na niebo. Słońce znajdowało w zupełnie innym miejscu niż przed… ile czasu upłynęło? Jak długo siedział nieruchomo pogrążony w fali najjaśniejszego światła? Było późne popołudnie. Meredith strząsnął z kolan pozostawione przez ptaki okruchy.
To był błysk. Najsilniejszy błysk jakiego doznał w życiu.
Wstał powoli, czując drżenie zmęczonych długim bezruchem mięśni. Schował chustę na powrót do torby i podniósł swój kij. Nie miał więcej jedzenia, nie było więc sensu zostawać tu dłużej. Meredith ruszył drogą, przygryzając w zamyśleniu wargę. Usiłował przypomnieć sobie, co widział w błysku. Zamazane wspomnienia obrazów tańczyły mu przed oczami. Rozstaje dróg? Nie. Zwykła ścieżka odchodząca od królewskiej drogi. Tam była złamana pinia. Złamana? Uschła. Ścieżka prowadziła w dół. Przypomniał sobie widok małych jeziorek w lesie. Mała wioska ukryta wśród drzew. Na środku fontanna, bez wody, pochodząca z zamierzchłych czasów, z jakiegoś zapomnianego pałacu, który od dawna już nie istniał. Cembrowina fontanny ukształtowana była jak ławka, na której mógł spocząć strudzony wędrowiec. Wieś? Nie pamiętał więcej żadnego obrazu. Błysk jednak przekazał mu coś jeszcze. Nie obraz. Nie słowa. Była to czyjaś obecność. Nawet nie czyjaś. Dziwna, ledwie uchwytna obecność cienia czegoś potężnego. Czegoś, czego Meredith nie napotkał nigdy w swoim życiu.
Czarownik stanął przed uschniętą pinią. Tak, jak widział w błysku, za martwym drzewem zaczynała się wąska ścieżka prowadząca po zboczu aż do lasu poniżej. Zaintrygowany porzucił królewską drogę i ruszył w dół, czując dziwne napięcie kumulujące się wokół niego. Coś miało się wydarzyć? Nie był pewien.
Kiedy wszedł pomiędzy pierwsze drzewa, zrobiło się chłodniej. Meredith ruszył szybciej, nie chcąc, by noc zastała go w lesie. Ścieżka wiła się, omijając co większe drzewa i małe jeziorka, z których wstawał białawy opar. Meredith przypomniał sobie parującą w słońcu wodę na królewskiej drodze. Doznał jakiegoś nieokreślonego uczucia. Coś w nim samym usiłowało go ostrzec? Czując ostre igiełki, nie, nie strachu jeszcze, a niepokoju, zaczął gwizdać jakąś skoczną melodię. Nie poczuł się przez to raźniej, ale przynajmniej słyszał coś jeszcze poza odgłosem własnych kroków. Przypomniał sobie, że po opuszczeniu przydrożnego zajazdu, nie spotkał dzisiaj żadnego człowieka. Teraz w gęstym lesie, z perspektywą spędzenia w nim nocy, nie wydało mu się to faktem bez znaczenia.
Przyspieszył kroku, ale zaraz zwolnił znowu. Nie pamiętał, by kiedykolwiek dotąd niepokój aż tak nad nim zapanował. Przestał gwizdać i nakazał sobie spokój. Przecież wiedział, że wieś jest już niedaleko. Uśmiechnął się, słysząc stłumione jeszcze odległością szczekanie psa.
Wieś rzeczywiście była niewielka. Na samym środku przecinki, na placu wśród chałup, zobaczył kamienną, dawno nieczynną, fontannę. Po pałacu, którego częścią była kiedyś fontanna, zostały jedynie spękane, kamienne schody oplecione roślinnością, prowadzące teraz donikąd – resztę pochłonął las. Meredith usiadł na cembrowinie ukształtowanej jak ławka, wystawiając twarz ku zachodzącemu słońcu. Chłodny kamień przynosił ukojenie jego rozpalonej wysiłkiem skórze. Czuł zapach dymu unoszący się z chałup, wiedział, że chłopi obserwują zza zasłoniętych okien, ale nie zważał na to – niepokój opuścił go, ustępując miejsca harmonii i pojednaniu, które wypełniły jego umysł. Znowu, po raz drugi tego dnia, doznał błysku. Tym razem jednak błysk był słaby, w pełni kontrolowany przez czarownika. Meredith zobaczył odległą przyszłość – może za pięćset, może za tysiąc lat. Widział dwóch żołnierzy, którzy usiedli na tej samej, co on, kamiennej ławce. Byli zmęczeni, nie rozmawiali ze sobą, ale wypełniało ich poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Potem zobaczył coś jeszcze. Chłopak i dziewczyna, dużo, dużo później, może sto lat po żołnierzach, też siedzieli na ławce. Lasu już nie było. Chłopak gładził jej włosy. „Wspaniały zachód” – powiedział – „jak słońce antyku”… Meredith nie rozumiał tego słowa. Wiedział jednak, że mówią o nim, o jego czasach. „Słońce antyku”… I zobaczył coś jeszcze. Jakieś trzysta lat po żołnierzach na ławce przysiadł mężczyzna. Nie był sam, ale jego towarzysze odwiedzali stragany przekupniów, które wyrosły jak strzeliste wieże wokół starej fontanny. Mężczyzna obwieszony jakimiś torbami i futerałami siedział pogrążony w zadumie. Był tak blisko, że Meredith mógł prawie nawiązać z nim kontakt. Mężczyzna myślał właśnie, kto przed nim mógł siedzieć na tej starej, kamiennej ławce. Był o krok, o wyciągnięcie ręki… Nie… Mężczyzna, wyobrażając sobie przeszłe czasy, dotarł jedynie do żołnierzy, którzy byli tu trzy wieki przed nim. Nie przeczuwał obecności Mereditha tysiąc albo więcej lat wcześniej.