Литмир - Электронная Библиотека

Obaj najchętniej zapadliby się pod ziemię.

– My… my nic… – jąkał ten bardziej odważny.

Achaja westchnęła ciężko tak, jakby miała do czynienia z kimś szczególnie głupim. Objęła wyższego chłopca ramieniem i poprowadziła w stronę oddziału.

– Patrz, kotku – wskazała rzędy ludzi kopiących ziemię własnymi rękami. – Sądzisz, że tak idiotyczne prace wykonuje się w wojsku? No coś ty, szaleju się najadłeś? Tu sami skazańcy i robią to za karę.

– Ale, ja… Ja… Pani, my…

– Stary, ja jestem córką Wielkiego Księcia – pokazała włosy na karku, skąd przebijały jeszcze resztki źle zmytej czerwonej farby. – Ale zabiłam swojego brata. I zesłali mnie tutaj, żeby dowodzić tymi mordercami i złodziejami – puściła chłopca i odepchnęła go lekko. – A teraz mów kogo zabiłeś, tylko bez kłamstwa!

Jej język, ton i książęce maniery robiły takie wrażenie, że obaj chłopcy byli bliscy rozpłakania się ze strachu.

– Pani! Ja nikogo! Nikogo, przysięgam.

– Nie łżyj! Tu nawet dziesiętnik, choć nikogo nie zabił, też jest zesłany, bo szczególnie głupi i słabuje na umyśle.

– Pani, my naprawdę nikogo… – odezwał się drugi chłopak, drżąc ze strachu. – My… my…

– Ci w dowództwie to nic tylko, żeby się wina napić, a za dziewkami uganiać… – Achaja machnęła ręką. – Znowu pomylili przydziały – Udawała, że myśli nad czymś intensywnie. – No dobra. Idźcie do tamtego namiotu i obudźcie podoficera.

Obaj chłopcy kiwali głowami.

– Powiedzcie mu, że chcecie, żeby was stąd wypisali, bo robota tu głupia, a dziesiętnik szczególnie słabuje na umyśle. Zapamiętacie?

– Tak, pani!

– A nie pomylić mi ani słowa! No już, już.

Obaj rzucili się biegiem. Achaja zdjęła kurtkę setnika i wróciła do pracy. Było jej wszystko jedno. Serce, co prawda, waliło jej jak młotem w kowadło, ale nie zastanawiała się nad karą, jaką jej wyznaczą. Zagryzała wargi, żeby się nie roześmiać. Nikt z oddziału nie przerwał roboty, ale też, była zupełnie pewna, co chwilę ktoś zerkał w stronę pobliskiego namiotu.

Już po chwili usłyszeli przekleństwa budzonego dziesiętnika, a potem nieśmiałe: „…wypisać… głupia robota… dziesiętnik szczególnie słabuje na umyśle…” Ryk, a właściwie wycie podoficera powinno rozerwać namiot na strzępy. Achaja skuliła się w sobie. Usiłowała nie patrzeć w stronę rozjuszonej postaci ciągnącej za uszy nowych rekrutów.

– Powstań!!!

Oddział wyprostował się jak jeden mąż, przerywając dotychczasowe zajęcia.

– Kto wam to kazał powiedzieć?!!! Ale już!

Obaj chłopcy wskazali na Achaję. Dziewczyna zamknęła oczy w oczekiwaniu na najgorsze, ale wtedy stało się coś niesamowitego. Z szeregu wystąpił Durban.

– Panie dziesiętniku! – wyprostował się, jakby połknął kij. – Oni kłamią!

Jakaś dziewczyna również zrobiła krok do przodu.

– Panie dziesiętniku! Ona pracowała tuż przy mnie, nic nie mówiła!

– Obaj kłamią! – dodał jakiś chłopak z oddziału. – Sami se wymyślili, żeby…

– Milczeć!!! – ryknął dziesiętnik. – Nie chcecie się przyznać, co?!!! No to wkładać plecaki, każdych dwóch bierze jedną część ostrokołu i dwadzieścia razy wokół placu!!! Biegiem!!!

Trudno opisać, co się później działo. Achai wydawało się, że nie dożyje dwudziestego okrążenia. Ociosane pnie waliły się na ziemię wraz z tymi, którzy mdleli pod ciężarem. Każdemu jednak, kto zemdlał, wlepiano trzy noce najgorszych wart poza kolejnością. Potem było kopanie dołów, ustawianie ostrokołów, zdejmowanie ostrokołów, ubijanie ziemi… Kto zdołał dojść do namiotu, walił się na posłanie, bardziej tracąc przytomność niż zasypiając. Achaja czuła, że nie przeżyje nocy. Oddział zamorduje ją, jak tylko ocknie się pierwszy z żołnierzy. Ale… Myliła się. Durban, jeden z nielicznych, którzy nie padli na siennik zaraz po wejściu klepnął ją w ramię.

– Ty, Achaja – okazało się, że pamiętał jej imię. Do tej pory zwracał się do niej per „Nowa” albo „Dupa”. – Każ tym dwóm nowym przynieść wody!

Achaja z trudem otrząsnęła się ze zdziwienia.

– Brać kubki i jazda po wodę! – krzyknęła do ciągle oszołomionych chłopców.

– Nie przyszlim tu wody nosić – odparł ten odważniejszy.

– Nie to nie – uśmiechnęła się przyjaźnie. – Ja wam przyniosę w formie przeprosin.

– Pójdę z tobą – Durban ruszył za nią. – Trzeba nowym pomóc. W końcu to ich pierwszy dzień.

Kiedy ukryci za namiotem sikali do kubków, Achaja zrozumiała, że właśnie została pełnoprawnym członkiem oddziału. I była to pierwsza rzecz w jej życiu, której nie zawdzięczała pozycji swojego ojca.

ROZDZIAŁ 8

Siarczysty mróz ledwie pozwolił doczekać ranka. Właściwie nie ranka nawet, lecz mglistej szarości świtu. Dziewczyna ze wsi, która wyszła na brzeg rzeki, z kubłem na wodę, również ledwie się ruszała. Z trudem oderwała przymarznięty do ziemi drąg przy pomoście i zaczęła walić nim w lód na wodzie, kiedy zaczajony w krzakach Sirius zarzucił jej worek na głowę. Wyrywała się, ile sił, ale Zaan szybko krępował ją sznurem.

– Szybciej, szybciej – poganiał szeptem „szlachetnego rycerza”. – Niech ani zipnie głośniej.

– No, psiamać, przecież trzymam – zziajany Sirius z trudem ciągnął ją w stronę koni.

Śnieg na szczęście nie padał. Zaan, mimo chłodu, zdjął swój płaszcz, by zatrzeć nim ślady stóp na białym kobiercu. Usiłował skrzesać ogień, by podpalić krzaki na brzegu, ale zgrabiałe palce odmawiały mu posłuszeństwa. Odplątał więc zawieszoną na plecach, wyrzeźbioną w drewnie kurzą stopę i zaczął odciskać ogromny kształt w śniegu. Cofał się, zacierając własne odciski stóp, a zostawiając w tym miejscu ślady monstrualnej kury.

* * *

Świt przerodził się już w ranek, nawet blade słońce wyszło zza chmur, by roziskrzyć okrywający wszystko biały puch, kiedy chłopi zaczęli gromadzić się wokół pomostu. Rozglądali się właśnie bezradni, pocierając brody i marszcząc czoła, kiedy na gościńcu, od strony lasu, pojawił się niezwykły jeździec. Czarny, długi płaszcz ostro odcinał się od jasnej maści jego konia. Wprawniejsze oko z łatwością dostrzegłoby, że tylko z najwyższym trudem utrzymuje się w siodle, ale chłopi nie znali się na koniach pod wierzch. Wszyscy jak na komendę zdjęli czapki.

– No co tam, ludzie? – Zaan najwyższym wysiłkiem woli opanował swojego wierzchowca i z wyraźną ulgą zsunął się z siodła. – Co to za poruszenie z rana? Czemu nie w chałupach?

– No bo… – przed ciżbę chłopów wysunął się rosły mężczyzna w bogatszym niż u innych kaftanie. – Noo… My…

– Ty kto? – Zaan wycelował w niego palcem.

– Ja wójt, panie – konkretne pytanie wywarło wyraźny wpływ na wymowę chłopa.

– No to mów – Zaan denerwował się równie mocno jak chłopi, robił jednak wszystko, żeby to ukryć. Lata spędzone na studiowaniu ksiąg dały mu może i dużą wiedzę o ludziach, ale z całą pewnością nie dały mu praktycznych umiejętności, żeby tą wiedzę wykorzystać. Ręce drżały mu coraz bardziej, głos wiązł w gardle. Wymyślić intrygę, siedząc ukryty w krzakach, to jedno. Drugie, to jej osobista realizacja. I były to dwie absolutnie różne rzeczy. – Co zaszło?

– Noooo… – wójtowi głos również wiązł w gardle, ale z zupełnie innego powodu. Był po prostu onieśmielony obecnością tak wielkiego, w jego mniemaniu, pana. – Dziewczyna po wodę wyszła. No i nie ma.

– Czego nie ma? Wody? – usiłował zażartować Zaan, ale widząc brak jakiejkolwiek reakcji, podjął znowu. – Jaka dziewczyna?

– Ano, tego tu córka – wójt wskazał na chudego, zarośniętego jakby nie golił się od jesieni mężczyznę, który niechętnie wysunął się przed pozostałych chłopów.

– Wyszła i nie wróciła? – upewnił się Zaan. Wszyscy naraz zaczęli kiwać głowami. Kilku chłopów wyciągnęło ręce w stronę pomostu. – Przecie lód jest. Nie utonęła.

– No nie.

– No to szukać trzeba – Zaan wystudiowanym ruchem rozejrzał się wokół. Drżąc trochę ze strachu, trochę z napięcia, niby to szukając, zbliżył się do kępy krzaków. – Uuuuuuu! Nieszczęście!

23
{"b":"100632","o":1}