Литмир - Электронная Библиотека

Żaden z chłopów się nie odezwał. Kilku jednak, wśród nich wójt i ojciec dziewczyny zbliżyło się trochę.

– Patrzcie tylko – Zaan wskazał ślady na śniegu. – Coś takiego! – głos nadal mu drżał, ale teraz uważał, że to pomaga mu w aktorstwie. – Coś takiego.

– A co tamoj widać? – odezwał się ktoś odważniejszy z tyłu.

– Jakby śledy kury – powiedział wójt. – Ale duże jakieś.

– Duże? – Zaan zgrabiałym palcem postukał się w czoło. – Ogromne!

– Co tam? – znowu odezwał się ktoś z tyłu. – Kura?

– Śledy jakieś naszli – powiedział ktoś inny. – Jakoby kura, ale wielgachna.

– Jako chałupa.

– A ka poszła?

– Możech by złapali?

– No. Do gara wsadzilibym, to i dla całej wsi…

– Jaka znowu kura?! – zdenerwował się Zaan tym razem na głupotę chłopów. – To smok! Smok dziewkę porwał.

W zapadłej nagle ciszy słychać było nawet skrzypienie śniegu pod czyimiś butami zza najbliższej chałupy. Zaan podszedł do juków i wyjął skomplikowany przyrząd sporządzony ze złamanego kija i kawałka sznurka. Chłopi cofnęli się o kilka kroków. Patrzyli z uwagą, jak obcy mierzy coś, wbijając kij w ziemię i rozciągając sznurek.

– O jej, jej… – głos trochę mu okrzepł, niestety ze szkodą dla sztuki aktorskiej. – To największy smok jakiego widziałem.

– Oj, nieszczęście, nieszczęście – wtórował mu ojciec dziewczyny. – Smok. A córeczka taka dobra, taka robotna była.

Sołtys przestępował z nogi na nogę. Patrzył to na swoich towarzyszy, to w stronę wsi, jakby stamtąd właśnie miała nadejść pomoc. Grubymi palcami o twardej, prawie zrogowaciałej skórze czochrał swoje skołtunione włosy tak, aż wypadały z nich kawałki słomy i pierza.

– Co nam trzeba czynić, panie? – odważył się w końcu.

– Musicie nająć rycerza – Zaan wyprostował się i pieczołowicie złożył swój naukowy przyrząd. Znowu zdjął go strach, że wymyślił coś, co mogłoby znaleźć się na kartach ksiąg, które czytał w świątyni. W rzeczywistości jego plan mógł się nie udać. Więcej, nie mógł się udać. Z pewnym wahaniem, po raz pierwszy przyjrzał się uważnie chłopom. Choć na zdrowy rozum wydawało się to niemożliwe, wszyscy najwyraźniej wierzyli w smoka i w całą opowieść. – Rycerz smoka zabije i dziewkę uwolni – dodał znacznie pewniejszym głosem.

– Rycerz… Smok… Taaaak… Taaaaak… – rozległy się głosy.

– Aaaaa… – wójt gwałtownie pocierał brodę. Znowu spojrzał na swoich towarzyszy, potem znowu w stronę wsi. – A gdzie takiego rycerza najść można, panie?

– Nooo… – Zaan popatrzył w stronę lasu. – O! Wypadkiem jeden właśnie nadjeżdża.

Istotnie, spośród drzew wyłaniała się postać na wspaniałym koniu, z wielkim mieczem u boku.

– Aaaaa… – tym razem nie było spojrzeń na boki. Wójt sprawdził zawartość swojej kieszeni. – A dużo taki rycerz weźmie?

– No, tani nie jest.

Ojciec dziewczyny zafrasował się nagle.

– No… Ale córa za dobra to nie była. I do roboty nieskora.

– Niech każdy coś da – Zaan wzruszył ramionami. – Smok w lesie, koło wsi. Jeszcze wiele dziewek nałapie.

Rycerz przyspieszył konia i zwrócił się wprost ku zbiegowisku przy pomoście.

– Hej, dobrzy ludzie. No co tam?

– Smok! Smok, panie! Pomocy!

– Jaki smok? Mówcież po ludzku!

Zaan wystąpił z tłumu, by przejąć prowadzenie negocjacji.

– Wielce szlachetny panie rycerzu. Ci oto chłopi, dręczeni uczynkami niegodziwego smoka, chcą złożyć się i ofiarować ci zapłatę za ubicie rzeczonego.

– No dobra, dobra – przerwał mu Sirius. – Ile chcą dać?

Chłopi przez chwilę patrzyli jeden na drugiego, potem zaczęli szukać po kieszeniach, co tam który miał zawinięte w chuście.

– Czy aby ten rycerz nie za młody? – wójt nachylił się do Zaana. – Da radę smoka ubić?

– Ha! – Sirius usłyszał cichą uwagę. – Mnie osobiście tyran Symm nagradzał, że mu smoki biłem jeden za drugim. A cesarz Luan to mi córkę za żonę i pół cesarstwa ofiarował za to, że mu…

Zaan chcąc skrócić przemowę „szlachetnego rycerza”, sam zajął się zbiórką wśród chłopów, która od tego momentu ruszyła znacznie żwawiej.

– A na ten przykład król Troy to mi chciał dać tyle złota, ile sam ważę razem z koniem, ma się rozumieć i zbroją – Sirius przerwał bo zapłata była już zebrana. Zerknął na garść brązowych i mina mu trochę zrzedła. – Aaaaaa… Niech tam – schował monety do sakiewki. – Może być.

– To teraz smoka ubijecie, panie? – odważył się spytać wójt.

– A jakże, ubiję – Sirius poprawił się w siodle. – Tylko ten tam, no, mędrzec ma jechać ze mną, żeby smoka… no… – chłopak zapomniał słowa.

– Sklasyfikować – szepnął Zaan.

– Żeby sklasą… sklasa… żeby go w księgach opisać. No!

Zaan, zerkając na chłopów, skwapliwie skorzystał z propozycji. Z pewnym trudem wdrapał się na siodło i chwycił uzdę. Jeszcze raz omiótł wzrokiem zafrasowaną grupę poniżej i dostrzegł swój naukowy przyrząd leżący na ziemi. Powinien go zabrać dla zachowania pozorów, ale myśl o schodzeniu i ponownym wdrapywaniu się na konia napawała go lekką trwogą.

– No – machnął ręką. Czuł gorąco rozlewające się w piersiach. Mimo mrozu czoło miał zroszone potem. – Jedźmy.

– W konie! – krzyknął Sirius, ruszając dość szybko jak na swoje jeździeckie umiejętności. – Na smoka!

Zaan, z trudem panując nad swoim wierzchowcem, dogonił go dopiero gdzieś na środku wsi. Jeszcze raz zerknął do tyłu, ale uspokojony widokiem ciągle nieruchomych chłopów zwrócił się do chłopca.

– No i jak?

– A będzie… – Sirius zważył w dłoni swoją sakiewkę – ze dwadzieścia brązowych. Eeee… Chłopi biedni.

– I tak lepiej… – Zaan musiał przerwać, bo jego koń szarpnął nagle i dłuższą chwilę zajęło mu sprawdzenie, czy jeszcze trzyma się w siodle. – I tak lepiej niż zabicie piekarza za sześć.

– Niby tak – chłopak wzruszył ramionami. – Bałem się, że dziewucha za szybko wróci. Nie było jak zawieźć jej dalej w las.

Zaan uśmiechnął się nagle.

– Nic, nic. Zobaczysz, co będzie dalej.

* * *

Łomot do drzwi zdawał się z każdą chwilą przybierać na sile, jakby coś dodawało wciąż nowych i nowych sił człowiekowi na zewnątrz. Gender, pisarz gminny, wyjrzał przez okno, ale oprócz prószącego coraz gęściej śniegu i mglistych zarysów drewnianych domów naprzeciw nie mógł dostrzec niczego. Kryty krzywym gontem wykusz zasłaniał sylwetkę natręta.

– Otwieraj! Otwieraj zaraz!

Głos obcego z całą pewnością nie należał do człowieka, który chciał mu zrobić krzywdę. W zagłuszanym szumem wiatru głosie brzmiał strach. Gender jednak nie należał do ludzi skorych do niesienia pomocy. Zszedł, a właściwie zwlókł swe grube cielsko na dół, starając się omijać co bardziej zdradliwe schody, nadwerężonego zębem czasu domostwa, należącego do Rady Gminy. Powoli podszedł do podpartych słusznym kołkiem, wzmocnionych drzwi.

– A kto tam? – krzyknął, kiedy łomot odezwał się ze zdwojoną siłą.

– Pisarz! No otwieraj wreszcie!

– Jaki pisarz? – Gender ani myślał tykać się ciężkiej zasuwy.

– Gminny. Gminny pisarz. Jak i ty! – w głosie obcego strach zdawał się walczyć z rosnącym zniecierpliwieniem.

– Gminny pisarz… A skąd?

Obcy krzyknął jakieś miano w odpowiedzi, ale strach sprawił, że mówił za szybko i zbyt niewyraźnie, żeby go zrozumieć.

– Skąd? – powtórzył Gender.

Obcy powtórzył. Równie szybko i równie niezrozumiale.

– No wpuść mnie wreszcie. Mam wiadomość!

– Aaaaa… – Gender potarł brodę. – A od kogo?

– Od siebie bęcwale. Chcę cię ostrzec!

Gender długo zastanawiał się nad otrzymaną odpowiedzią. Nie dlatego nawet, że towarzyszyło jej ordynarne przezwisko. Kto mógłby chcieć go ostrzec? I niby przed czym? Życie pisarza gminnego w małej miejscowości toczyło się od wielu, wielu lat, spokojnym i niezmąconym rytmem, z dala od spraw światowych, od zgiełku dworów i, wiadomo, zagmatwanych spraw szlacheckich. Gdyby Gender był szlachcicem… Wtedy inna sprawa. Oczywiście byłoby, czy też mogłoby być mnóstwo przyczyn, dla których ktoś miałby powód go ostrzegać. Ale tak? Gdzie on, osoba bardzo nieznaczna, mógł wejść w drogę komuś znacznemu? Cała sprawa była dziwna i niecodzienna, a umysłowi Gendera nigdy, w całym życiu, nie przyszło analizować ani spraw dziwnych, ani niecodziennych.

24
{"b":"100632","o":1}