Литмир - Электронная Библиотека

– Musisz uciekać podczas burzy piaskowej – powiedział cicho, budząc zdziwienie u swojego towarzysza. – To jedyna szansa dla kogoś, kto ma kajdany na nogach. Inaczej dogonią cię na koniach.

– Krótki, kurwa, o czym ty mówisz?!!! – warknął Hekke.

– Popatrz na nią… Z tym, że burza piaskowa, co prawda zatrze twoje ślady, ale może sprawić, że zgubisz kierunek. Cztery lata temu jeden taki uciekał w burzy. Okazało się, że krążył w kółko. Złapali go jakieś trzysta kroków od obozu.

– O czym wy, psiamać, mówicie? Ty głupia dupo! – Hekke zwrócił się wprost do dziewczyny. – Zakładając nawet, że Bogowie osobiście zstąpią, żeby ci pomóc, to co zrobisz potem z piętnem niewolnicy na tyłku? Co?

– Marynarze na morzu – kontynuował Krótki – mają taką igłę, co może wskazać kierunek. Ty nie będziesz miała. Więc zrobimy tak: umocujemy mały kij na osi przymocowanej do koła wykonanego z drewna. Jeśli będziesz tym kołem przez cały czas szybko kręcić, kij wskaże ci ciągle ten sam kierunek. Jeśli choć na chwilę przestaniesz, cały pomysł do dupy. Burze piaskowe są tu częste jak zaraza, uciekaj natychmiast, zanim zaczniesz się zastanawiać.

– Krótki, zmiłuj się – Hekke wodził wzrokiem od jednego do drugiego. – No co wy? – widząc brak jakiejkolwiek reakcji po chwili machnął ręką. – Ciekawe, jaki jest kolor twoich wnętrzności – mruknął do Achai. – Niedługo się przekonamy. A póki co, idę znaleźć nową dziewczynę z transportu.

Po jego wyjściu karzeł podjął znowu.

– Jesteśmy dość blisko granic Troy – powiedział. – I w związku z tym wszyscy będą myśleć, że tam właśnie będziesz uciekać. To złe rozwiązanie. Musisz uciekać w głąb Luan. Wprost w paszczę lwa – to jedyne rozsądne wyjście. Jeśli oczywiście w ogóle można w tej sytuacji mówić o rozsądku. Hekke miał rację, będą cię tropić wszyscy. Udana ucieczka choćby jednego niewolnika, to cios dla całego systemu. Oni nie mogą sobie na to pozwolić, dlatego nie łudź się, że ktokolwiek zaniecha choćby i przesadnych wysiłków, tylko dlatego, że jesteś mało ważna. Nie łudź się. Będą cię tropić wszędzie. A nawet, jeśli stanie się rzecz niemożliwa i wymkniesz się z Luan, to co dalej?… Masz na dupie piętno niewolnicy. Nawet w kraju gdzie nie ma niewolnictwa, będziesz musiała to ukrywać do końca życia – machnął ręką. – Ale nie wybiegajmy myślą tak daleko. To „na szczęście” mało prawdopodobne, że przeżyjesz. Pamiętaj o jednym – nie daj się złapać. Zabij kogo się da, a jak się nie da, zabij siebie. Śmierć na palu to kilka dni takiej męki, że nie życzyłabyś najgorszemu wrogowi. Opowiem ci o tym, żebyś nie miała najmniejszych wątpliwości. Jak mówiłem, nawet najmarniejszy niewolnik nie może uciec, bo to cios dla systemu niewolnictwa w ogóle. Dlatego nawet dla ciebie ściągną tu mistrza umierania. Mistrza! A on cię nawlecze na bardzo wąski pal, powoli, powolutku… A ty ciągle żywa. W twoim brzuchu nie będzie już miejsca, bo zajmie je drewno, więc, jak mówił Hekke, rzeczywiście twoje wnętrzności opuszczą ciało. A ty ciągle żywa. Mistrz obetnie ci dłonie, wypalając rany tak, że się nie wykrwawisz. Obetnie stopy, obetnie piersi, nos, wargi, uszy… A ty będziesz na to patrzeć. A potem, jeśli będzie naprawdę dobry, obedrze cię ze skóry. Powolutku. A ty będziesz patrzeć na coraz to nowe części twojego ciała pojawiające się w specjalnej misie, tuż przed tobą…

– Przestań.

– Nieeeeee… Musisz wiedzieć, na co się decydujesz. Musisz wiedzieć, że jeśli cię otoczą, to masz się zabić. Ja widziałem, co zrobili z naszą poprzednią dziewczyną. Już mi wystarczy. Jeśli wyjdziesz poza granice obozu, to musisz wiedzieć, że cokolwiek się stanie, nie masz już odwrotu! Bądź więc konsekwentna do końca.

– Wiem.

– Heee… Tak ci się tylko wydaje. Ale mniejsza z tym, na razie – karzeł wzruszył ramionami. – Kolejna rzecz: kajdany. Nawet jak zdobędziesz nóż czy miecz, nie zdołasz się rozkuć. Potrzebujesz kowala, a każdy kowal cię wyda. Każdy! Musisz więc wiedzieć, co zamierzasz. Musisz to sobie dobrze przemyśleć. Ale to nie koniec, załóżmy, że zmusisz jakiegoś kowala. On, żeby cię rozkuć będzie musiał użyć naprawdę mocnego dłuta i ciężkiego, metalowego młota. Co go powstrzyma, przed uderzeniem w twoją nogę, zamiast ciosu w szczyt dłuta? Czy potrafisz coś mu zrobić ze zmiażdżoną nogą? A jeśli nawet, to co potem? Musisz to wszystko wiedzieć już na wstępie ucieczki dziewczyno! Już to powinno cię powstrzymać, a przecież nie poruszyliśmy dotąd dobrej setki większych problemów.

ROZDZIAŁ 26

Tym razem Meredith był przygotowany. Od ostatniego spotkania, od roku (ach jak to się łatwo mówi…), usiłował odnaleźć sposób, żeby móc jakoś obliczyć upływające dni. I znalazł go. Woda, która ściekała po ścianie jego celi zmieniała temperaturę. Raz była lodowato zimna, raz jakby letnia, tak jakby pochodziła z wystawionego na działanie słońca zbiornika. Ponieważ nie mogło być dwóch źródeł, rozwiązanie było proste – raz na powierzchnię wody padały promienie słońca, a raz nie. Dzień i noc. Dzień i noc… Meredith zaczął oznaczać dni na ścianie. Wiedział, kiedy minął rok i był przygotowany. Nie zauważył, kiedy pojawił się chłopak. Ale słysząc jego „No jak tam?”, opanował się i odpowiedział w miarę spokojnie:

– A dziękuję. W porządku.

Spojrzał na niego i z pewną satysfakcją obserwował, jak brwi tamtego wędrują do góry.

– No co? Zastanowiliście się?

– Ano zastanowiłem.

To już nie była pułapka pomiędzy dobrem i złem. Meredith miał dużo czasu i rzeczywiście przemyślał wszystko sumiennie. I zrozumiał, albo wydawało mu się, że zrozumiał. To już nie Dobro i nie Zło. To było starcie dwóch najzupełniej obojętnych wobec niego potężnych sił. To, co ludzie nazywali Dobrem, było Dobrem… ale było też okrutnie obojętne, wyniosłe i dalekie. To, co ludzie nazywali Złem, było Złem, ale też nie do końca było obojętne wobec ludzi. Zło potrzebowało sojuszników. Dobro, nie. Dobro oczekiwało wykonywania rozkazów.

– No i co wymyśliliście? – zaciekawił się Wirus. – Jeśli nie tajemnica, oczywiście.

Meredith pokiwał głową. Wbrew temu, czego się spodziewał, nie czuł zdenerwowania. Szczerze mówiąc, nie czuł niczego szczególnego.

– Bóg mówił… Świat złożony ze wszystkich światów to dobro i sprzyjanie. Nie ma zła, nie ma nienawiści. A Ziemcy to zło. Ziemcy to nienawiść. Bóg mówił: „Ziemcy nie mają prawa istnieć. Wszystko musi być zniszczone, wszystko musi pławić się w ogniu. Wszystko musi zginąć. Świat złożony ze wszystkich światów musi pozostać bez zła, bez nienawiści.”

– Dobrze zapamiętaliście – pochwalił go Wirus. – Ale co z tego zrozumieliście?

– Ano zrozumiałem – powiedział cicho czarownik. – Wielki świat ma pozostać bez zła, bez nienawiści. My mamy pokonać Ziemców. I u nas, dlatego właśnie, jest i zło, jest i nienawiść. A skoro wielki świat ma być bez zła, to… – czarownik ledwie dostrzegalnym ruchem pogładził swoją brodę -…to nawet jak pokonamy Ziemców, nie mamy prawa istnieć. Też musimy być zniszczeni.

Meredith umilkł. Chłopak też nie mówił niczego. Siedzieli w kompletnej ciszy jeśli nie liczyć cichego szmeru spływającej po kamieniach strużki wody. Czarownik usiłował kilka razy pochwycić spojrzenie chłopca, niepewny czy dobrze odgadł, ale ten siedział wpatrzony w swoje własne buty. Wreszcie nie wytrzymał.

– No i jak? Pomożesz mi?

Wirus podniósł głowę. W jego oczach nie było śladu dawnej wesołości. Skrzyła się w nich jedynie straszliwa inteligencja.

– Dobrze zrozumieliście – prawie szepnął. – Pomogę wam.

Meredith czuł jak zalewa go fala gorąca. Nagły bezwład ogarnął jego ciało, poczynając od nóg, idąc wyżej i wyżej, aż po głowę, która zaczęła się chwiać jak po wypiciu gorzałki. Powietrze uszło z niego, czuł tylko mrowienie pod powiekami.

– Ale to nie będzie łatwe – mruknął chłopak.

Czarownik skinął głową. Na razie nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Bezwład mijał powoli, ale ciągle czuł się jak pijany. Dopiero po dłuższej chwili zdołał podnieść głowę i spojrzeć trochę przytomniej. Wirus zdążył się zmienić. Gdzieś znikł dziwny wyraz jego twarzy. Znowu miał przed sobą wesołego, wiejskiego chłopca, skorego do żartów i kpin.

75
{"b":"100632","o":1}