Литмир - Электронная Библиотека

– Co mam robić?

– Ano… głupio by było, gdybym spytał, czy macie przy sobie coś ostrego – roześmiał się. – Ale czy macie coś, co może być ostre?

– Chcesz, żebym drążył tunel?

– Eeeee… Życia nie starczy.

Meredith nie musiał się rozglądać. Jedynym metalowym przedmiotem była jego sprzączka do pasa.

– O! – chłopak wyraźnie się rozochocił. – Teraz ją naostrzcie.

– Jak?

– A pocierając o kamień. Nie bójcie się, czasu mamy dużo.

– Rok? – tym razem Meredith odważył się na lekką kpinę.

– No co wy? – Wirus rozłożył ręce, jakby się od czegoś odżegnywał. – No ruszajcie, ruszajcie.

Meredith oparł klamrę o wystający kamień w murze i zaczął pocierać, jak mógł najmocniej.

– Ciała nie mam, to wam nie pomogę w robocie – powiedział chłopak. – Ale wesprę was na duchu, opowiadając krotochwile, co?

– Tego się obawiałem – wysapał Meredith, który wkładał w ostrzenie wszystkie swoje wątłe siły.

– A słyszeliście historię o wielkim rycerzu, co to wygrywał wszystkie bitwy?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, chłopak ciągnął dalej.

– No więc był taki wielki rycerz, co to nie przegrał żadnej bitwy w swoim życiu. Ruszał w bój i zawsze wygrywał. Nie było równego mu na całym świecie. I wszyscy chwalili jego taktykę i strategię, i sposób walki, i… no słowem wszystko. I wszyscy chcieli się dowiedzieć jak on to robi. Jego najbliżsi wiedzieli tylko, że przed każdą bitwą rycerz wyjmował z sakwy małą karteczkę, czytał coś długo i uważnie, potem oglądał swojego konia, wsiadał na niego i wygrywał. Nikt nie wiedział cóż to za wielkie zaklęcia odczytywał z tej kartki. Aż pewnego dnia rycerz umarł. Stary już był i ze starości umarł. No i wszyscy, dawaj do jego sakwy. I wyjmują kartkę i czytają… A tam było napisane: „Tył konia, tam gdzie ogon, przód konia tam, gdzie uszy. Należy siedzieć twarzą w kierunku uszu”. Cha, cha, cha, cha… Dobre, co?

Meredith nie odzywał się. Strumyczki potu spływały po jego twarzy.

– A wiecie, dlaczego rycerz idąc na wojnę, zabiera ze sobą pięciu ludzi, czyli jak to mówią „kopię”? – ciągnął nie zrażony chłopak. – No ci ludzie to giermek, koniuszy, zbrojarz, gałęźnik i herold. Nie wiecie dlaczego aż tylu? No więc zbrojarz wie, jak rycerza w zbroję zakuć, koniuszy, jak go na konia wsadzić, giermek, jak mu miecz do ręki włożyć i tę rękę unieść do góry, gałęźnik wie, jak konia gałęzią w zad palnąć, żeby do przodu ruszył. A jak już rycerz dojedzie do wroga, to jest jeszcze herold z donośnym głosem, by miał kto krzyknąć: „Już!!!”, żeby rycerz rękę opuścił. Cha, cha, cha… Tego nie znaliście, co?

Meredith obrócił klamrę, usiłując ją zetrzeć z drugiej strony.

– A to znacie? Jak dwóch królów założyło się, w którym królestwie najgłupszy na świecie człowiek żyje? No i każdy z nich szuka u swojego sąsiada. I jeden znalazł. Chłopa, co głupi był jak osieł. No, ale ten drugi też szuka. I też chłopa znalazł. Jeszcze głupszego niźli osieł. Ale myśli sobie, no chłop głupi jest, nawet mówić nie bardzo umie, ale jednak coś tam wie, coś tam pod nosem pomrukuje. I postanowił oszukać rywala. Sprowadził czarownika i kazał mu do reszty chłopu rozum odebrać. I czarownik napary robi i zaklęcia szepcze, i wreszcie klątwę rzuca, rozum do cna odbierając. I zaciekawiony król chłopa budzi. A tu nagle, chłop, jak się ocknął, za miecz chwyta i krzyczy: „Bracia rycerze, na koń, na wroga!”. Cha, cha… też niezłe, co?

Meredith kompletnie zasapany osunął się znowu pod ścianę. W wyciągniętej ręce trzymał naostrzoną nieporadnie klamrę. Chłopak nachylił się nad nią i obejrzał uważnie.

– O to chodzi – kiwnął głową – o tak, właśnie o to – Był wyraźnie zadowolony. – A teraz wam powiem, jak stąd uciec.

Czarownik otarł pot z czoła. Dwa lata bez nadziei, bez słońca, bez możliwości zobaczenia innego człowieka. Dwa lata patrzenia we własne stopy, byle tylko nie widzieć muru naprzeciw… Dopiero teraz naprawdę poczuł, jak bardzo słowa chłopca wstrząsnęły nim, jak bardzo chciał wyjść, oderwać się od poczucia niezawinionej krzywdy, poniżenia i bezradności.

– Ano, jak mówiłem proste to nie będzie – chłopak znowu porzucił gdzieś minę wesołka, ale na jego twarzy nie pojawiła się ta dziwna inteligencja, którą można było zaobserwować przedtem. Wyglądał teraz jak ktoś, kto musi wygłosić długi, nudny wykład do niezbyt pojętnego słuchacza. – Sami wiecie dobrze, że nie da rady zamienić się w jakieś małe zwierzę i przejść przez labirynt. Udusicie się i umrzecie, szybciej nawet niż myślicie. Nie mówiłem wam przedtem, ale w każdym labiryncie i tym, którym woda przypływa i tym, którym woda odpływa, są śmiertelne pułapki, które zabiją wszystko, co żywe.

– No to jak? – nie wytrzymał Meredith. – Mam kuć mur?

– Nawet nie wiecie jaki on gruby – chłopak lekceważąco machnął ręką. – Jak mówiłem, przez labirynt żadne zwierzę nie przejdzie, choćby tak małe jak mrówka, ale… – uśmiechnął się tajemniczo – są organizmy mniejsze niż mrówka. Dużo, dużo mniejsze.

– Przecież nie mogę zamienić się w nic tak małego. W naszej szkole… w annałach była wzmianka, że jakiś czarownik usiłował zamienić się w mrówkę. To było…

– To było jego ostatnie zaklęcie – zgodził się chłopak. – Ale posłuchajcie mnie uważnie.

Otworzył dłonie i zbliżył je do siebie tak, jakby chciał podtrzymać wielką tacę. Jego ręce zajaśniały nagle i nad nimi pojawił się obraz. Była to wielka, powiększona do nadnaturalnych rozmiarów mrówka.

– Mrówka w ogóle nie ma płuc, więc jeśli się w nią zamienicie, zabraknie wam powietrza i zginiecie zanim zrozumiecie, co się dzieje. Hmmmmm… A to pchła.

Nad jego dłońmi pojawił się obraz powiększonej do ogromnych rozmiarów pchły. Meredith wzdrygnął się, widząc po raz pierwszy tyle szczegółów. Pchła w dłoniach Wirusa zaczęła się powiększać, zajmując całą celę. Rosła i rosła, tak, że gdyby była czymś rzeczywistym, musiałaby już rozsadzać mury.

– A to takie małe żyjątko – w rękach chłopca pojawił się maleńki stworek o kształcie przypominającym wrzeciono. – To pierwotniak. Jest tak samo powiększony jak pchła.

– Taki mały? – Meredith nachylił się, żeby zobaczyć dokładniej. Przy monstrualnej pchle żyjątko wyglądało jak jakiś brud na jej skórze. – Po co mi to pokazujesz?

– Czekajcie.

Pchła znikła i teraz żyjątko zaczęło powiększać się, aż wypełniło całą celę, a potem przybrało wielkość pchły. Meredith z nieufnością przyglądał się jego ciału. Nie przypominało niczego znajomego, niczego, co widział do tej pory. Jego bok mógł być porównany, co najwyżej, do jakichś ciemnych gór i dolin.

– Tego stworzenia nie widać gołym okiem – powiedział chłopak – ale jest ono olbrzymem wśród innych stworzeń, jeszcze mniejszych. Nad jego dłońmi pojawiło się coś, co już w ogóle nie przypominało zwierzęcia. – To bakteria. Tak samo powiększona jak pierwotniak.

Nie można było uwierzyć, że mogło istnieć coś tak nieskończenie małego. Jak to w ogóle mogło żyć? Tymczasem pierwotniak zniknął, a jego miejsce zajęła powiększająca się bakteria.

– Jest coś jeszcze mniejszego? – spytał Meredith.

– Jest.

– Co?

W rękach chłopca pojawił się maleńki w porównaniu do ogromnej bakterii kształt.

– To wirus.

Czarownik drgnął nagle.

– Ma… Ma takie samo imię jak ty.

Chłopak uśmiechnął się znowu.

– Dla mnie to imię, dla niego nazwa.

Meredith westchnął. Czuł, że wokół rozgrywa się coś tajemniczego. Coś, czego jeszcze nie rozumiał i czego być może nie zrozumie nigdy.

– Przecież nie mogę zamienić się w coś tak małego – powtórzył.

Tym razem chłopak roześmiał się na cały głos.

– Otóż musicie wiedzieć jedną rzecz – powiedział po chwili, kiedy zdołał się uspokoić. – Za tysiąc albo i więcej lat, kiedy mędrcy odkryją wirusy, będą się spierać w jednej kwestii: czy wirus żyje, czy też nie – roześmiał się znowu. – Prawda, że to imię pasuje do mnie? Prawda?

– Ale…

– Pomyślcie chwilę. Wirus żyje i nie żyje jednocześnie. Nie oddycha, nie rośnie. Więc nie żyje. Zaraz, przecież się rozmnaża… Więc żyje! No nie… nie może rozmnażać się sam z siebie, nie może rozmnażać się bez cudzej komórki. Więc nie żyje. Cha, cha… Złapaliście już?

76
{"b":"100632","o":1}