Литмир - Электронная Библиотека

– Więc jak?

– Ano nie powiedziałem wam jednego. Wirusy mnożą się bardzo szybko. Ich liczba rychło idzie w miliony, a potem w liczby, których za nic nie możecie sobie wyobrazić. I tak pojawialiście się jako trup w różnych miejscach.

– Co?

– No mówię. Działało zaklęcie stojące, pojawialiście się jako trup, wokół nie było nikogo, kto umiałby wam szybko pomóc, pozostaliście martwym, więc znowu działało zaklęcie kroczące i cykl powtarzał się. Zaklęcie stojące kolejny raz powoływało was do ludzkiej postaci, gdzie indziej, w innym miejscu, wokół nie było nikogo, kto mógłby wam pomóc więc znowu…

– Przecież tak można w nieskończoność – Meredith był wstrząśnięty. Niewiele rozumiał z wywodu chłopca, ale wizja jego własnych zwłok pojawiających się tu i ówdzie na świecie była przerażająca.

– Nie! Nie znacie liczby wirusów, a jest ona… – chłopak po raz pierwszy zawahał się zanim dokończył. – Jest… niewyobrażalna. Przy tak wielkiej liczbie jest już nie prawdopodobieństwo, ale wręcz pewność, że w końcu pojawicie się przy jakimś czarowniku, zwłaszcza, że o takiego nie trudno, jeśli gdzieś szaleje zaraza. To tylko kwestia czasu.

– Bogowie!

– Ach – chłopak skrzywił się lekko. – Mówiłem wam, żebyście nie wypowiadali tego słowa tak często.

– Ale…

– No i – przerwał mu chłopak. – No i w końcu ten tu – wskazał na przerażonego wiejskiego magika, który stał ciągle obok – uratował was, czyli przywrócił życiu. Ot i wszystko.

– Tak… – Meredith potrząsał głową, jakby chciał pozbyć się jakichś uporczywych wizji. Bogów… Tfu! Wiedza! Straszliwa, zamierzchła wiedza. Jak mogło istnieć coś tak straszliwego? Ktoś znał zwyczaje istot, które nie były widzialne, ktoś wiedział, że nieprawdopodobnie wielka liczba daje pewność, a nie tylko możliwość, ktoś… Jak? Jak to możliwe? A przecież się sprawdziło. Sprawdziło się z jakąś makabryczną konsekwencją. – Tak… będzie za każdym razem?

– Ano – chłopak wzruszył ramionami. – Za każdym razem, jak tylko umrzecie, wasze ciało będzie się pojawiać w różnych miejscach aż do chwili, kiedy przypadkiem pojawi się przy kimś, kto będzie umiał wyciągnąć was ze stanu pierwszej śmierci.

Meredith potrząsnął głową. On… Człowiek, który będzie miał tysiące grobów. A przy tym wszystkim będzie ciągle żywy. Co za koszmar. Móc przyklęknąć przy własnym grobie, w dowolnym miejscu, gdziekolwiek na świecie.

– No to zostawiam was z własnymi myślami – chłopak wstał szybko, jakby chciał ukryć kpinę widoczną we własnych oczach. Oparł o ramię swój kij obciążony tobołkiem i ruszył w stronę gościńca. Po chwili zatrzymał się jednak.

– Ach, byłbym zapomniał – odwrócił się na pięcie. – Pytaliście mnie kiedyś, a ja wam nie odpowiedziałem.

– O co?

– Och, o to samo, o co pytaliście waszego Boga, wtedy w chałupie.

Meredith wytężył pamięć.

– No… Chcieliście wiedzieć, czy na świecie są demony, no… takie istoty, co to ludzie nie wiedzą, żyją one czy nie.

– Tak, pamiętam.

Chłopak wyszczerzył zęby.

– Odpowiedź brzmi: TERAZ już są – roześmiał się głośno, wskazując palcem na Mereditha i śmiejąc się znikł.

Wydawało się, że wokół panuje jakaś martwa, niesamowita cisza. A przecież nie mogło być to prawdą. Przecież wiatr szumiał w gałęziach drzew, szczekały psy, w chacie jęczeli chorzy, a wiejski czarownik powtarzał szeptem:

– Panie… panie… co wam się stało, panie?

ROZDZIAŁ 32

Sirius jechał ulicami miasta, a tłum krzyczał i wiwatował z takim poświęceniem, że niektórzy dostawali amoku. Już cztery osoby zostały stratowane przez gwardzistów wynajętych przez Wielkiego Księcia Oriona. Ale nikogo to nie obchodziło. Szaleństwo sięgało ostatecznych granic. Ktoś, po raz pierwszy w dziejach, powstrzymał zarazę. Górne miasto istniało dalej i miało się w miarę dobrze. Dolnego praktycznie już nie było. Tłum obdartusów, głodnych wieśniaków i zbankrutowanych kupców od dawna tłoczył się u bram, żeby objąć w posiadanie puste domy dawnych mieszkańców stolicy Troy. Czekali aż minie okres kwarantanny zarządzonej przez Urząd. Stolica znowu będzie gęsto zaludniona. W więcej niż połowie nowymi mieszkańcami jednak. W dolnym ocalały tylko pałace zawczasu zamknięte i kilka struktur organizacyjnych różnych służb, teraz już w większości spenetrowanych przez Mikę. Tłum jednak nie mógł mieć o tym pojęcia. Szaleństwo ogarniało wszystkich. Sirius zdążył już zarobić w oko łodygą jednego z licznie rzucanych kwiatów (i teraz łzawił, sycząc z bólu), a także dwa razy w ucho jakimiś lepkimi słodyczami. Klął jak szewc, usiłując się jednak uśmiechać do wiwatujących ludzi. Kobieta z małym dzieckiem na ręku przedarła się cudem przez kordon gwardzistów i całowała go w stopę, zanim jej nie odepchnięto.

– Psiamać! – warknął Sirius. – Ugryzła mnie w palec!

– No to na pal nabić – mruknął Zaan.

– Tylko żartowałem – młody książę uśmiechnął się szeroko. – Mam już lepką mordę. Nie chcę mieć jeszcze oślinionych stóp.

Orion uśmiechnął się również.

– Synu mój najdroższy – szepnął. – Pamiętaj o pieniądzach.

Sirius, klnąc w żywy kamień, zaczął garściami rozrzucać brązowe z wielkiego kosza uwieszonego przy siodle jego konia. Tłum zaczął się tratować, nie zważając na razy wymierzane biczami przez gwardzistów.

– Zabijemy więcej motłochu niż zaraza – mruknął.

– Ale będą cię sławić przez wieki – odparł spokojnie Wielki Książę. Nawykły do oficjalnych przejazdów przez miasto zaczął tak powodować wierzchowcem, żeby znaleźć się poza zasięgiem rzucanych zewsząd dóbr. Szczególnie lepkich słodyczy.

– Synu – dodał jeszcze. – Wytrzymaj.

– Dobrze mu, kurwa, mówić – szepnął Sirius do Zaana, bo właśnie zarobił w twarz plackiem z jagodami, który jakaś gospodyni piekła, nie szczędząc wysiłków, w podzięce za uratowanie licznej rodziny. Jagody rozbryznęły się na twarzy młodego księcia. Który zaczął wycierać się chustą. Trochę zlizał.

– Świetne! – powiedział, zbierając resztą dłonią. – Ty, to jest naprawdę smaczne!

– To żryj i się zamknij – odparł Zaan.

Sirius jednak, w ramach zemsty, chlasnął serią brązowych po twarzach stojących najbliżej, wiwatujących mieszczan tak, żeby ich najbardziej zabolało. Kmioty jednak miały w dupie ból. Łapały brązowe w locie i wyły z radości. Sirius zarobił pieczenią w kark. Potem w czoło jakimś medalikiem na sznurku.

– Mam dość! – ryknął.

Orion widząc, co się dzieje, znowu podjechał bliżej.

– Synu, musisz się bronić – westchnął.

– Niby jak?

Wielki Książę sięgnął do szkatuły wiezionej przez podręcznego i wziął dwie garście złotych monet. Rzucił na prawo i lewo. Tłum zaczął się mordować i następne kilkadziesiąt kroków przebyli we względnym spokoju.

– Teraz wiesz, dlaczego wielcy tego świata rozrzucają pieniądze podczas pochodów? – uśmiechnął się zgryźliwie do Zaana. Sypnął jeszcze garść złota, żeby otworzyć orszakowi drogę do wielkiej świątyni. Rzut był bardzo celny, wszyscy ludzie, którzy zagradzali ulicę pobiegli pod ścianę budynku, żeby się bić, gryźć i wyszarpywać nawzajem włosy. – A oni myślą, że to dla podkreślenia majestatu… Głupcy.

Sirius z wielką ulgą zsiadł z konia przed stromymi schodami. Gwardziści utworzyli kordon. Młody książę dał kapłanom pękatą sakiewkę na ofiarę z byków, krów, cieląt, baranów i kur. Ci, świadomi od lat jak wyglądają oficjalne pochody, dyskretnie, na boku oczyścili go mokrymi ręcznikami, a potem wysuszyli lnianymi szmatkami. Ktoś nawet na powrót ułożył mu pomalowane na jaskrawą czerwień włosy. Świątynni ciurowie zaczynali już chlastać biedne zwierzęta na ołtarzach. Tłum znowu zaczął napierać w nadziei na tłuste, ofiarne mięso. Główny kapłan błyskawicznie wskazał młodemu księciu drogę, chcąc go uchronić przed nadmierną miłością mieszkańców stolicy. Sam zaś zaczął rozmawiać z Orionem.

Sirius i Zaan wspięli się na schody, przeszli do przestronnego przedsionka, a potem do pustej, głównej sali świątyni. Teraz już byli sami. Oświetlony oliwnymi lampkami posąg Pierwszego Boga robił duże wrażenie. Był tak ogromy, że trzymany przez niego w rękach człowiek był pięć razy większy od normalnego, żywego człowieka. Laska życia dzierżona w drugiej ręce była dłuższa niż niejeden most.

99
{"b":"100632","o":1}