Литмир - Электронная Библиотека

– Wiem, klątwa…

– Nie ma żadnej klątwy. Po prostu, jak człowiek zacznie się za wysoko wspinać, najpierw zrobi się strasznie zimno, a potem zabraknie powietrza. Góry sięgają aż do czarnej pustki – chłopak zwiesił nogi przez burtę łodzi i choć zanurzył je woda, nie została zmącona, nie pojawił się żaden ślad. – Po drugiej stronie gór żyją wasi cisi bracia.

– Nie może być – Meredith czuł, że opowieść Wirusa wciąga go coraz bardziej. – Gdyby tam był ktokolwiek, czarownicy musieliby ich czuć. Magia…

– Tam nie ma żadnej magii. Cichy brat to człowiek, którego nie zobaczycie tą swoją magią. Oni… oni są bardzo podobni do Ziemców. Bardzo. Ale to nie Ziemcy! Plan Bogów był taki: wy jesteście prawie tacy, jak inne światy – chłopak uśmiechnął się złośliwie – plus oczywiście zło, nienawiść i niesprawiedliwość – rozłożył ręce w geście: „to naprawdę nie moja wina”. – Cisi bracia są prawie tacy sami jak Ziemcy, che, che, jak oni mało wiedzą o Ziemcach… będą się uczyć jak opanowywać przedmioty… a potem… połączycie się i stawicie czoła – chłopak tylko kręcił głową. – To tylko świadczy, że Bogowie nie pojęli do końca, kim są Ziemcy. Ich siłą nie jest ani brak magii, to raczej słabość, ani to jak opanowują przedmioty.

– A co jest ich siłą?

– Już zapomnieliście? – chłopak dotknął palcem swojego czoła. – To, że dobra chcąc, zło czynią – znowu ten przewrotny wyraz twarzy, ni to uśmiech, ni grymas – Na takie potwory nie jesteście przygotowani.

Meredith siedział w znieruchomiałej łodzi i myślał nad tym, co sługa Zła powiedział mu o planach Bogów. Nie wiedział, co w tej, jak sądził, plątaninie łgarstw, przeinaczeń i zmyśleń zawiera jakieś źdźbło, jakiś cień prawdy. Ale… Bogowie milczeli, a sługa Zła mówił wiele. Stary problem. Czy godzi się o Dobru dowiadywać od Zła, czy można o sprawy Dnia pytać Noc? Meredith miał wrażenie, że siedzi na skraju świata. Że pod jego stopami rozwiera się otchłań, w jaką nie spojrzał jeszcze żaden czarownik przed nim. Bogowie! Wskażcie, co łgarstwo, a co prawda. Dlaczego to monstrum, ten chłopak jest sympatyczny, a Bóg jak martwy? Dlaczego Zło dominuje na świecie, a Dobro sączy się gdzieś i sporo się trzeba natrudzić, by odróżnić jego ziarno od plew? I wreszcie: dlaczego Zło… jest przyjazne… a Dobro, jak panna wśród zalotników, tego wybierze, kto ją najgorzej traktuje. Dlaczego Zło jest jak karczma – każdy może wejść, weselić się i jeszcze wytchnienie zyskać, a Dobro – jak uboga twierdza w górach – nieliczni mogą ją zdobyć, a i z tych wielu odpadnie, bo na cóż tu łaszczyć się?

Chłopak nagle sposępniał i stał się poważny.

– Usłyszeliście historię świata – powiedział cicho. – W co uwierzycie, a w co nie… wasza wola. Pamiętajcie jednak o tym, że Bóg, któregoście wczoraj widzieli… prawdę wam mówił. Tylko wyciągnijcie z tego naukę. Zrozumcie, co on wam powiedział!

Meredith czuł dreszcze niepokoju. Wysłannik Zła przekonywał go o tym, że Bóg, że samo Dobro objawiło mu prawdę!

– No bywajcie – chłopak zeskoczył z burty na powierzchnię wody. – Na mnie już czas.

– Zobaczymy się jeszcze?

– A jakże. Do nikogo nie przychodzę na próżno.

Meredith, słysząc słowa Wirusa, dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie wie, jaki cel miała ta rozmowa. Mając umysł ogarnięty mrocznymi wizjami zarania dziejów wiedział, że musi spytać o coś jeszcze. Popatrzył na postać wiejskiego chłopca z kijem i tobołkiem oddalającą się po powierzchni jeziora.

– Powiedz… – krzyknął za nim. – Czy istnieją demony?

Wirus odwrócił się i przybrał wyraz twarzy, który miał wczoraj Bóg – martwy i… głupi.

– A na to pytanie wam nie odpowiem.

Zupełnie nagle, bez wcześniejszego ostrzeżenia, nawet bez słowa „Bywajcie” runął w dół, jakby nagle stracił oparcie i utonął, a woda, tak jak poprzednio, nie zmarszczyła się nawet.

ROZDZIAŁ 10

Obóz wojskowy to miejsce, gdzie wszystko zorganizowane jest z niesamowitą skrupulatnością. Pobudka zawsze o tej samej porze (no chyba, że złośliwy dziesiętnik obudzi wcześniej), te same pory wydawania posiłków (chyba, że dziesiętnik w ogóle nie pośle oddziału na jedzenie… ale to zdarzało się rzadko), te same pory ćwiczeń (jeśli dziesiętnik nie wlepi dodatkowych). Ten dzień jednak był inny. Dziesiętnik obudził wszystkich grubo przed świtem, ale tym razem nie ze złośliwości. Stało się coś niesamowitego! On… on nagle zamienił się w człowieka. Zamiast gromkiego „Pobudka, psy!!!” i ciosów, padło ciche „Wstawać, wstawać szybko”. Jak zwykle w pośpiechu komuś urwał się rzemień u sandała, ktoś wywalił zawartość plecaka na ziemię, ktoś inny skołtunił swój siennik, a tu… żadnych przekleństw. Podoficer sam wyrównał siennik, poukładał co bardziej niezgrabnym żołnierzom koce, a nawet sam z siebie pomógł przyszyć urwany rzemień. Oddział zamarł w bezgranicznym zdumieniu. Ale dziwne rzeczy działy się nadal. Kiedy wyszli przed namiot, dziesiętnik pobiegł, żeby przynieść im śniadanie, potem z troską w oczach poprawiał na nich oporządzenie. Doszło nawet do tego, że skoczył jeszcze raz do kuchni po garść mąki, którą osobiście wtarł w poplamioną tunikę Reeny. W jego oczach najwyraźniej czaił się strach!

– O Bogowie! – szepnął jeden z nowych – Wojna!

Achaja kopnęła go w tyłek, a Durban poprawił z pięści. Nawet przy tak odmienionym podoficerze nie należało gadać w szeregu. Stali długo w rosnącym napięciu. W obozie natomiast wrzało. Oficerowie biegali z jednej strony na drugą. Setnicy, taktycy, ba, nawet kilku strategów przenosiło jakieś papiery, kwity i listy, nie zwracając uwagi na wystraszonych żołnierzy, którym zdawało się, że stojąc w niewłaściwej postawie, popełniają wykroczenie wbrew wszystkim punktom regulaminu. Kiedy słońce ukazało się nad horyzontem, bieganina ustała. Całe wojsko, dosłownie wszystko, co żyło, stało w równych szeregach, czekając na jakiś kataklizm. W kość dostawali wszyscy. Rekruci, podoficerowie, setnicy, taktycy… Muchy, unoszące się nad morzem coraz bardziej spoconych ciał, były jedynym ruchomym elementem krajobrazu. Słońce pięło się wyżej i wyżej, co słabsi zaczynali chwiać się na nogach, aż wreszcie oczekiwany kataklizm nastąpił, wraz z pojawieniem się kilku wozów, które wychynęły zza najbliższego wzgórza. Coś, jakby nagła zima zamroziła zwarte szeregi. Wszystko znieruchomiało do tego stopnia, że poprzedni stan (też dość „nieruchomy” wszakże) mógł się kojarzyć z targowiskiem w dzień poboru podatków. Co mniej odważni rekruci usiłowali nawet przestać oddychać. Wozy powiększały się wraz ze zmniejszaniem się odległości od bramy. Już nie tylko żołnierze, ale wielu podoficerów uznało, że oddychanie wcale nie jest potrzebne – można go spokojnie zaprzestać, jeśli tylko na bezdechu zacznie się przypominać rzeźbę w kamieniu. Kiedy pierwszy wóz zatrzymał się przed frontem oddziałów, oddychania zaprzestali oficerowie. A kiedy z wozu wysiadł siwy człowiek z buławą w ręce, oddychać przestał nawet dowódca obozu.

Siwy człowiek z buławą nie zamierzał jednak choćby rzucić okiem na wyprężone oddziały. Skinął na swoją świtę i wraz z wyższymi oficerami obozu skrył się w budynku dowództwa. Coś jakby wiatr powiał ponad szeregami. Ale nie był to zefirek zesłany przez Bogów dla ulżenia spalonej słońcem ziemi. To tylko tysiąc osób zebranych na placu wypuściło powietrze z płuc.

– Noooo… możecie się rozejść – powiedział ich dziesiętnik, ciągle jednak zadziwiająco łagodnym tonem. – No już, już – dodał widząc, że nikt nie spieszy, by spełnić ten niecodzienny rozkaz.

– Co teraz będzie? – spytał jeden z nowych. Zarobił od razu dwa ciosy od najbliżej stojących, ale jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Dziesiętnik, o dziwo, nie zamierzał się rozedrzeć.

– Będzie wymarsz – mruknął. – Dostaniecie nowego podoficera. A mnie już nie spotkacie.

I odszedł bez dalszych komentarzy. Było to tak niecodzienne, że dopiero po dłuższej chwili odważyli się usiąść. Kilka osób poluzowało nawet paski oporządzenia. Nikt się nimi nie interesował. Czekali… Po raz pierwszy od początku służby mieli choć chwilę dla siebie – chwilę, która nie była wyrwana z nawału bezsensownych obowiązków. I nagle okazało się, że nie bardzo mają o czym mówić. Że właściwie się nie znają. Siedzieli w milczeniu, okazało się, że słońce tak okrutne, jak się stoi na placu w pełnym oporządzeniu, jest nawet przyjemne, kiedy się siedzi w cieniu namiotu. Że plecak, który stanowił dotąd narzędzie tortur, jest całkiem fajną poduszką, jeśli położyć go pod głowę, że, wreszcie, w pełnym umundurowaniu wyglądają całkiem nieźle, jak starzy żołnierze po bitwie, zdobywcy świata, o których mówi się w balladach. Pojawiły się pierwsze, nieśmiałe jeszcze, uśmiechy, ktoś zaczął opowiadać o domu i nie dostał za to w mordę, jakaś dziewczyna zaczęła nucić piosenkę i szło jej bardzo dobrze… Po raz pierwszy wszyscy czuli się… jakoś inaczej. Wymarsz? A kogo to obchodzi? Już nie są idiotami, nie są wyjątkowo głupimi rekrutami. Są żołnierzami Królestwa Troy. Są zdobywcami. Są niesamowicie dobrze wyszkoleni. Że jest kolejna wojna pomiędzy Luan i Troy? Co z tego? Pokażą tym rozlazłym gnojom, gdzie ich miejsce!

30
{"b":"100632","o":1}