Литмир - Электронная Библиотека

Chłopak przełknął porcję gulaszu, który miał w ustach i wzniósł swój kubek.

– No to za powodzenie twojego… – zorientował się nagle. – A konkretnie co chcesz uczynić?

– Chcę, żebyś udawał prawdziwego księcia Siriusa. Chcę zwrócić ojcu syna!

– No to zdrowie… Coooooo?!!! – gorzałka z kubka polała się po ławie szeroką strugą.

– Chcę, żeby książę Sirius powrócił do Królestwa Troy.

– Toż on nie żyje!

Zaan uśmiechnął się lekko.

– To wiesz tylko ty.

– No coś ty… No coś ty – powtarzał chłopak.

– A co by było gdyby to nie ty, a on wypłynął wtedy z galery na wolność?

– Ale on tam został.

– Taaaa? – Zaan zmierzył chłopca badawczym wzrokiem. – A kto zaświadczy?

– Aaaaaa… – Sirius zamarł z otwartymi ustami.

Zaan nie ustawał w atakach.

– Sam mówiłeś: byliście podobni, znasz wszystkie jego opowieści, jego dzieciństwo, jego ojca i rodzeństwo, jego pałace i wszystko, co mu się zdarzyło w życiu.

– Psiamać! Toż byliśmy podobni jak krajanie! Nie jak bracia.

– Che – Zaan wzruszył ramionami. – Minęło tyle lat…

– Psiamać! Toż… Toż… Toż nas na pal wbiją. Już nie stryk, ale dziesięć dni umierania mistrz nam sprawi.

– Żaden mistrz dziesięciu dni nie sprawi – Zaan zastanawiał się, o ile nawłóczenie na pal jest bardziej bolesne od reumatyzmu. – Mało który do trzech ofiarę doprowadzi.

Sirius wyglądał tak, jakby nagle cały świat zwalił mu się na barki i do ziemi przygniatał. Zaan wyjął mu z ręki kubek, napełnił gorzałką i przytknął do ust.

– Pij. Pij. Jako książę południowych krain będziesz pił tylko wino.

Chłopak zakrztusił się. Chciał coś powiedzieć, ale Zaan znowu napełnił kubek i zmusił do wypicia całej zawartości.

– Nie chcesz być księciem? – spytał z uśmiechem.

Oczy chłopca powędrowały do góry, ale nie był to gest zdziwienia. Po prostu nie mógł zogniskować wzroku.

– Psiamać!

Uczynił ruch, jakby chciał wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

– To… To… – bardzo długo szukał w głowie odpowiedniego słowa. – To szaleństwo.

– A tak – zgodził się ochoczo Zaan. – To jest tylko dla zupełnie zwariowanych.

– Zu… zu… zupełnie…

– Ano – Zaan pokiwał głową – dla normalnych albo tylko trochę szalonych… nie tędy droga. To wyjście wyłącznie dla kompletnych wariatów.

Sirius podjął ostatni wysiłek opanowania własnego ciała. Wyrwał kubek z rąk Zaana i z desperacją, próbując uspokoić drżące ręce, usiłował napełnić go ponownie. Nie mógł jednak trafić we właściwe miejsce.

– Ach psiamać! Psiamać! – odrzucił kubek i z pewnym trudem chwycił garnek z gorzałką. – Karczmarz! – krzyknął. – Karczmarz!!!

– Tak panie? – usłużna postać prawie od razu pojawiła się w progu.

– Wołaj parobków – Sirius przysunął krawędź garnka do ust i zaczął pić.

ROZDZIAŁ 12

Szli, a właściwie byli pędzeni przez następne pięć dni. Przez pierwsze dwa nie dostali nic do jedzenia ani, co gorsze, nic do picia. Wiele osób mdlało – byli cuceni przez eskortę poprzez wbicie miecza w tyłek. Sześć osób zmarło, sami chłopcy, strażnicy zdawali się oszczędzać dziewczęta. Potem dostali wodę, we wspólnym korycie, jak konie, o mało nie pozabijali się sami do reszty. Kto się opóźniał, kto sądził, że nie zrobi już więcej ani kroku, był popędzany grubym batem tak, że szybko lokował się na czele kolumny. Ten bat, zszyty z nieforemnych kawałków skóry śnił im się po nocach. Jedno uderzenie rozdzierało tunikę na plecach, barwiąc ją na czerwono. Drugie sprawiało, że człowiek krzyczał, wykonując niezborne ruchy i robił wszystko, żeby uniknąć trzeciego. Opuścili pustynię, wracając na drogę, która była przedłużeniem tej, którą dostali się na teren bitwy. Ale to już nie była królewska droga – to słynna „Aleja Syrinx” zwana przez pędzonych nią niewolników „aleją śmierci”. Ach, jak mało jeszcze wiedzieli o śmierci. Nie mieli pojęcia, że strażnicy właściwie tylko bawią się z nimi. Jeszcze nie przyszedł rozkaz selekcji, jeszcze nie wyznaczono im upokarzających ról, które w hańbie i poniżeniu mieli pełnić do końca krótkiego życia. Na razie wiedzieli jedno. Jakkolwiek źle nie było w obozie dla rekrutów, to jednak ich poprzednich opiekunów obowiązywało jakieś prawo. Musieli liczyć się z jakimiś przepisami, jakąś odpowiedzialnością. A poza tym nie byli ich wrogami. Teraz wystarczyło, że jeden z chłopców powiedział szeptem: Jak długo będą nas tak pędzić? Przecież jesteśmy ludźmi”. Jakiś strażnik usłyszał, podszedł uśmiechnięty.

– A taaaaak. Jesteś człowiekiem, mały, ale już niedługo – wbił mu miecz w brzuch, nie za głęboko i zostawił przerażonego, zgiętego wpół i płaczącego na skraju drogi.

Nikt nie ośmielił się powiedzieć nic więcej. W milczeniu szli przez wioski, gdzie nikt już nie patrzył na nich choć trochę przychylnie. Gawiedź rzucała odchodami i kamieniami, mali chłopcy kopali po nogach albo okładali witkami po twarzach, mężczyźni pluli lub rzucali przekleństwa. Aleja Syrinx. Wielu nie mogło zasnąć w nocy ze wstydu i upokorzenia, szczególnie, że wszyscy jakoś tam wyobrażali sobie przedtem, że będą kroczyć tu jako zwycięzcy.

Czasem karmiono ich ze wspólnej beczki (jeśli ktoś zdążył wziąć trochę kaszy we własne dłonie, miał szczęście), a czasem nie. Czasem była woda rano i wieczorem (oczywiście w korycie dla bydła), a czasem nie. Ludzie słaniali się na nogach, większości było już wszystko jedno, ale… tak im się tylko na razie wydawało. Szóstego dnia spędzono ich na wielki piaszczysty plac na skraju drogi. Tu już czekali na nich urzędnicy. Przy pomocy bata ustawiono jeńców w długi szereg, otoczyło ich wojsko. Rosły mężczyzna w złocistej tunice wystąpił naprzód.

– Achaja, córka Archentara – krzyknął. – Do mnie suko!

Dziewczyna zagryzła wargi w nagłym paroksyzmie strachu. Bogowie! Teraz… teraz ją zabiją. Nie miała racji.

– No szybko, psiamać!

Chwiejąc się, wystąpiła z szeregu. Mężczyzna podszedł do niej powoli.

– Ile wież jest w twoim pałacu? – spytał.

– Co? – była kompletnie zaskoczona.

Mężczyzna uderzył ją w twarz tak, że zatoczyła się i usiadła na piasku. Kopnął ją w biodro i ciągnąc za ucho zmusił do wstania.

– Tu nie dwór Troy, dupo. Ile wież jest w twoim pałacu?

– O… osiem – szepnęła przerażona.

– Ile folwarków należy do was w okręgu stolicy? – kontynuował indagację.

– Dwanaście.

– A ile w prowincji Koai?

– Trzydzieści jeden.

Mężczyzna sprawdził odpowiedzi na jakimś papierze wyjętym z sakwy.

– To ona – rzucił urzędnikowi stojącemu za nim. Chwycił dziewczynę za włosy. Ktoś związał jej z tyłu ręce boleśnie kalecząc skórę, a potem kopniakami wpędzili ją do przygotowanej zawczasu drewnianej klatki, tak niskiej, że ledwie mogła tam siedzieć w kucki. Więcej się nią nie zajmowano. Ten sam mężczyzna w złocistej tunice powrócił przed szereg jeńców.

– Rozbierać się! – krzyknął.

Tych, którzy mieli jeszcze jakieś resztki wstydu albo po prostu nie byli dość szybcy, wściekłe razy batów zmusiły do większego pośpiechu. Mężczyzna w złotej tunice przechadzał się wzdłuż szeregu, oceniając świeży nabytek. Jednocześnie kowal w asyście dwóch żołnierzy rozpalonym żelazem wypalał na tyłkach niewolnicze piętno. Krzyk ofiar zmieszał się z głosami tych, którzy chcieli jakoś zareagować. Strażnicy szybko jednak zaprowadzili porządek – kilka osób, które zemdlały od razów batoga, kopniakami odsunięto od szeregu. Żołnierze tymczasem chwycili kolejną ofiarę. To Reena – Achaja przycisnęła twarz do prętów klatki. Oprawcy ciosem w brzuch sprawili, że się pochyliła, kowal powoli i dokładnie wypalił jej znak niewolnicy na pośladku. Jej krzyk wibrował jeszcze długo po tym, jak tamci chwycili kolejną ofiarę – Durbana. Inny kowal, wraz z pomocnikami, zakuwał nogi więźniów. Najpierw zaciskał połączone łańcuchem obręcze tuż nad kostkami jeńca, a potem na specjalnym kowadle wbijał w połączenia rozpalone do białości, metalowe trzpienie.

37
{"b":"100632","o":1}