– Przestań.
– Ano mogę przestać – chłopak rozpogodził się nagle. – Ale za to nie będę miał kataru, nie zapadnę na dur, zbójcy nie mogą mnie nawet pocałować w d…
– Czego więc chcesz ode mnie? – przerwał mu Meredith.
– Ano chcę, żebyście zrozumieli, co wam Bóg powiedział – chłopak podniósł do góry palec – Bo on wam całą prawdę powiedział – powtórzył z naciskiem – tylko musicie ją zrozumieć. Jeżeli dobrowolnie za mną pójdziecie, nie pod karą, ani nie za nagrodę uwolnienia… to może wam pomogę – znowu podniósł palec. – Pamiętajcie, jeśli choć w jednej rzeczy będziemy się zgadzali, to może… może będziecie mi przydatni.
– Ale co mam zrozumieć?
– A to już wasza rzecz. Czasu macie dużo – chłopak roześmiał się szczególnie głośno. – Do zobaczenia… za rok!
Wstał nagle i utonął w kamieniu, zupełnie tak, jak to uczynił przedtem na jeziorze.
– Nieeee! – krzyknął Meredith, usiłując się zerwać, ale obolałe mięśnie nie pozwoliły na tak gwałtowny ruch. – Nie… nie… nie…
Nie wytrzyma tu roku. Nie wytrzyma tu roku! Nie wytrzyma tu ani chwili dłużej! Czarownik, stękając z bólu, miotał się, krzyczał, przeklinał, potem siedział osowiały, potem znów w miarę przypływu sił bił pięściami w mur, a potem osunął się i leżał bez ruchu jak setki ofiar przed nim, w więzieniu Zakonu.
ROZDZIAŁ 20
Więzienie znajdowało się w porcie. Tuż przy nabrzeżu, gdzie rozładowywano statki, ku postrachowi gawiedzi umieszczono tych, którzy mieli najcięższe przewiny. Przykuci łańcuchami do mola gnili powoli zanurzeni w wodzie po szyję. Jeśli burza wpędzała do portu więcej wody tonęli, ale w upalne dni, jakich większość tutaj, nie było dla nich zlitowania. Ot, może jakiś statek prowadzony przez złego sternika uderzył w kilku, wtedy znajdowali wytchnienie w śmierci, ale to zdarzało się rzadko. Na poły żywe, na poły martwe głowy skazańców wtopiły się w pejzaż nabrzeży i prawdę powiedziawszy nikt nie zwracał uwagi na dochodzące stamtąd jęki.
Zaan był pierwszym, może od wielu lat wędrowcem, który przystanął, by spojrzeć na walczące niemrawo z łagodną falą postacie. A i to patrzył dłużej pewnie tylko dlatego, że niewiele dzieliło go, by znaleźć się pośród nich. Wśród nich… Jeśli się nie uda, będzie poczytywał sobie za wielkie szczęście, jeśli przykują go z nimi. Nie liczył na to. Cóż za biedni ludzie. Być o krok, o wyciągnięcie ręki od normalnego świata, ale bez żadnej nadziei. Bez możliwości powrotu do tego życia, które kipiało wokół, powodując tylko zazdrość odbijającą się w przeżartych solą oczach. Potrząsnął głową. A może to w ogóle nie ludzie? Przecież im się nie udało. Czy jeśli przykują tu jego, to ktokolwiek, choćby jeden człowiek, jeden jedyny z całego wielkiego świata przystanie obok, żeby użalić się nad jego losem? Nigdy. Nigdy w życiu. Nie miał nikogo i nikogo nie obchodził jego nędzny los.
Ruszył w kierunku właściwego budynku więzienia przylepionego do portowych magazynów. Świetne miejsce. Kradniesz? No bo gdzie kraść, jeśli nie tutaj? To nie trzeba cię będzie odprowadzać daleko. Energicznie zastukał w obite spiżowymi ćwiekami drzwi. Uchyliły się natychmiast.
– Prowadź do dowódcy – pokazał strażnikowi pierścień Siriusa.
– Proszę za mną panie – strażnik ugiął kark w ukłonie.
Ciekawe, czy następnym razem będzie równie uprzejmy? Zaan widział już siebie prowadzonego do mistrza topora. Przez te same drzwi, przez ten sam niewielki dziedziniec, te same schody i wąskie korytarze. Ciekawe, jak ten sam strażnik będzie się wtedy zachowywał?
– Panie – żołnierz otworzył wąskie drzwi prowadzące do pokoju rozprowadzania. – Tędy.
Zaan wkroczył do środka pewnym krokiem gotowy pokazać pierścień, ale dowódca warty był rozsądnym człowiekiem. Wiedział, że żaden strażnik nie ośmieli się sprowadzić bez zapowiedzi człowieka o małym znaczeniu. Stał już, wskazując gościowi jedyne w pomieszczeniu krzesło.
– Panie? – wykonał prawie dworski ukłon. Widać zwyczajny był wizyt ludzi lepiej urodzonych.
– Macie tu jakiegoś oszusta? – wypalił Zaan prosto z mostu, zajmując należne mu miejsce.
– Oj wielu, wielu panie.
– Chodzi mi o jakiego znacznego.
– U nas sami znaczni – dowódca powtórzył ukłon. – Mało znacznych chłostają w stoach, znak wypalają, a bardzo znacznych mistrz leczy z ich profesji, albo do mola są przykuci.
– No to odkujcie jakiegoś.
Dowódca uśmiechnął się lekko.
– Znać panie, z daleka przybywacie – pochylił głowę, nie ośmielając się patrzeć wprost na przybysza. – Jak kto do mola przykuty, to już na wieki. Nawet jakby syn króla przez pomyłkę, to już odkuć nam nie lza… Każdy kto tam – wskazał ręką małe okno wychodzące na port – to musi wiedzieć, że już nie ma dla niego poratowania. Jak go kują, to on wie, że to już na zawsze, że głowę tam złoży.
– No, a tu – Zaan wykonał skomplikowany gest, który miał oznaczać właściwe więzienie. – Nie macie kogoś znaczniejszego?
– Mamy – dowódca wzruszył ramionami. – Brać, wybierać, ile komu trzeba.
– No to daj kogoś lepszego niż inni. I mistrza zawołaj.
Dowódca pokłonił się znowu i skinął na czekającego pod drzwiami strażnika.
– Słyszałeś? – tamten ruszył biegiem. Dowódca zwrócił się znowu do Zaana. – Musimy zejść do podwału – powiedział. – Nie godzi się więźniom na światło wyjść.
– No to prowadź.
Ruszyli w dół, po drewnianych schodach oświetlonych jedynie chybotliwym światłem lampek oliwnych. Jeszcze niżej lampki zastąpiły pochodnie, widać świeżo przez kogoś utknięte w załomach muru. Jak często gości tu światło? – pomyślał Zaan, rozglądając się wokół, po celach wykutych w dziewiczej skale – musieli być już pod poziomem morza. Tylko niektórzy więźniowie zasłaniali oczy rękami. Pozostali siedzieli przykuci do ścian, z otwartymi oczami, ale tak jakby niczego już nie widzieli…
– Tutaj – dowódca wskazał rozległą salę u samego krańca schodów. – To on.
Mistrz, kulejąc lekko, podszedł do nich. Jego lewe oko było zupełnie skaprawione, w prawym błyszczały ślady szaleństwa. W jednej ręce miał kaptur, w drugiej opaskę – widać nie wiedział, po co go wezwano.
– Panie?
Zaan usiłował nie oddychać przez nos. Słodkawo-zgniła woń sącząca się zewsząd przyprawiała go o zawroty głowy. Strażnicy wlekli skądś usiłującego się wyrwać więźnia.
– Spytaj go, czy zna oszusta znaczniejszego od siebie. Takiego, co go jeszcze nie złapali.
Mistrz skinął głową, zawiązując na głowie opaskę z otworami na oczy. Wszystko jasne. Odrzucił niepotrzebny kaptur.
– Szybko mam się sprawić, czy też wielki pan ma cierpliwość?
– Szybko.
– Ano – mistrz zaczął przygotowywać narzędzia. Dwóch pomocników rozpalało ogień na podręcznym palenisku. Oni nawet nie śmieli spojrzeć na wielkiego pana, który raczył odwiedzić to miejsce. – To chyba cyną będzie najlepiej.
– Jak?
– Ano – powtórzył mistrz. – To go rozetnę i wrzącej cyny naleję do brzucha. Nie masz takiego, co by strzymał, a i najszybciej będzie.
– Rób co chcesz – Zaan zajął podsunięte mu krzesło, ale odwrócił je w kierunku ściany, nie chcąc być świadkiem przygotowań.
– Panie, panie! – ryczał więzień, którego właśnie mocowali do stołu. – Przecież ja wszystko wyznałem. Do wszystkiegom się przyznał.
Zaan zerknął kątem oka na cele wychodzące na salę tortur. Ludzkie łachmany przykute do ścian były zupełnie obojętne. Żadna twarz nie odwróciła się w stronę światła. Bogowie! Cóż za okrucieństwo!
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – wył więzień przywiązany do stołu.
Zaan zasłonił uszy. Cóż za okrucieństwo trzymać ich tutaj… A jak przy wiozą jego samego? Lata, całe lata w takiej celi, bez światła, bez…
– Aaaaaaaa! Nie, nie nie!!!
Jak można skazywać tak ludzi? Jasne. Taki porządek. Co innego wiedzieć jednak, co innego widzieć. Widzieć… tak. Widział siebie samego w identycznej celi, ale to tylko wtedy, kiedy będzie miał szczęście. Widział też siebie w rękach mistrza. Jak można? Jak można…