– Czy przemytu jakiego nie ma – ciura machnął ręką. – Wszystkie, jak co mają, to w zwiniętym żaglu chowają.
Otaczający go ludzie roześmieli się. Załoga, spokojna o ten akurat problem, posłusznie rozwinęła żagiel, puszczając luźno liny. Duże płótno łopotało w podmuchach łagodnego wiatru. Rycerz i zarządca byli coraz bliżej.
– No, co tam przywieźli?
– Ziarno – odparł sternik.
– Eeee… na ziarnie tera kiepski piniądz.
Rycerz zatrzymał się o kilka kroków od łodzi. Na jego twarzy malował się wyraz pogardy. Nie zamierzał prowadzić rozmowy osobiście, tylko szturchnął zarządcę, a ten dopiero skinął na sternika.
– Skąd przybywacie?
– Z Negger Bank, panie.
– Z tak daleka?
– Słyszelim, że ziarno zawsze tu potrzebne. A i nasza ofiara się liczy. Zasługę my chcieli mieć.
Zarządca skinął głową, ale rycerz znowu go szturchnął i wskazał palcem na Mereditha.
– A ten skąd? – spytał zarządca.
Sternikowi drgnęła twarz, ale zdołał się opanować.
– To nasz, panie. Trzy roki z nim pływam.
Zarządca spojrzał na rycerza, ale ten pozostał zupełnie obojętny, z lekkim wyrazem pogardy na twarzy. Powoli podniósł rękę i przeciągnął palcem po szyi.
– Toż to, psia wasza mać, czarownik, normalnie! – ryknął zarządca.
Skąd wiedzieli?!! – przemknęło przez głowę Mereditha. Ale nie miał czasu, żeby roztrząsać wszystkie możliwości. Na twarzach załogi pojawiał się wyraz winy, a zakonni ciurowie przykucali, jakby chcieli się przed czymś ukryć. Żeby was wszystkich!… Czarownik rozejrzał się wokół, ale nie było żadnej możliwości ucieczki. Dopiero grań nad wszystkimi tarasami… jak wysoko? Jak cała wyspa – stu ludzi ustawionych jeden na drugim. Nie da rady!
Zarządca włożył palce do ust i gwizdnął przeciągle. Z budynków portowych wypadło kilku zbrojnych, w pośpiechu poprawiając oporządzenie. Nie byli rycerzami, nie… Jedyny rycerz nie raczył nawet sięgnąć do miecza. Zgraja giermków i żołnierzy zaczęła biec w ich stronę.
Meredith rozejrzał się jeszcze raz, tak jakby w przeciągu ostatniej chwili mogło się coś zmienić. Grań? Nie doleci, nie da rady. Wysokość stu ludzi… Więc walczyć z nimi? Samych sług były dwa tuziny. A ilu nie widział? Ilu kryło się w budynkach? Stu? Dwustu? A do tego ilu rycerzy?
Wrzeszcząca zgraja była coraz bliżej. Zarządca przezornie wycofał się o kilka kroków, patrząc podejrzliwie na czarownika. Nawet rycerz odruchowo zasłonił się ramieniem, a na jego twarzy miejsce pogardy zajęło obrzydzenie.
Meredith podjął decyzję. Szybko podniósł ręce do twarzy, dotknął palcami ust i wypowiedział słowa. Jego dłonie ułożyły się, poczuł słowa na palcach i wykonał znak. Czarownik zamienił się w orła.
Huk potwornej implozji wstrząsnął całym otoczeniem, żagiel łodzi rozpadł się na strzępy, wokół gwałtownie pogorszyła się widoczność, ponieważ ziarno z worków zostało wyrzucone do góry, tworząc rodzaj przestrzennej mgły.
W momencie, kiedy Meredith w ciele orła robił pierwsze ruchy skrzydłami, żeby wzbić się ponad wirujące w powietrzu ziarno, kilku ludzi wokół upadło na ziemię, dusząc się i nie mogąc zaczerpnąć tchu. Pozostali, słaniali się na nogach. Jednym leciała krew z nosa, innym z uszu lub oczu. Nieliczni tylko potrząsali głowami bez widocznych obrażeń.
Meredith silnymi uderzeniami skrzydeł wznosił się coraz wyżej. Orzeł, niestety, nie był ptakiem, który mógł wzbić się nagle na sto pięćdziesiąt metrów. Rozpaczliwymi uderzeniami skrzydeł usiłował dotrzeć do odległej na razie grani. Orły są silne, ale raczej szybują, wykorzystując naturalne prądy powietrza. Wznoszą się, owszem, ale nigdy nie osiągają od razu kilkusetmetrowego przewyższenia. Nie to jednak było najgroźniejsze. Człowiek zamieniony w orła, mimo wszystko pozostaje człowiekiem. Myśli jak człowiek, a więc jego mózg potrzebuje takiej ilości tlenu, jakiej dostarczają mu ludzkie płuca. Płuca orła za nic na świecie nie są w stanie dostarczyć takiej ilości tlenu, jakiej potrzebuje mózg człowieka. Meredith już po kilkunastu pokonanych metrach odczuwał senność i osłabienie. Brakowało mu powietrza. Myśli zaczęły mieszać się mu w głowie. Czuł, że może zemdleć. Nie! Wyżej! Jeszcze wyżej!
Orzeł bił skrzydłami, ale wydawało się, że każde kolejne uderzenie jest słabsze od poprzedniego. Nie czuł już siły, tylko zmęczenie, wyczerpanie, panikę… Nie mógł tego powstrzymać, ale każdy oddech wydawał się płytszy niż poprzedni.
Meredith nie wiedział już gdzie jest. Wydawało mu się, że siedzi w chacie i Bóg przemawia do niego… Nie, nie Bóg, to Wirus mówi w łodzi, na środku jeziora. Wyżej, wyżej… powietrza… Przecież tyle jest go wokół. Dłużej nie mógł tego znieść.
Orzeł zawinął się nagle w niemożliwym do wykonania przez ptaka piruecie i runął w dół całkowicie bezwładnie. Kiedy Meredith zemdlał, zaklęcie znaku przestało działać i orzeł zamienił się znów w człowieka. Potworna eksplozja wstrząsnęła powietrzem, ale wokół nie było człowieka, który mógłby odczuć jej skutki. Meredith uderzył w grań i ostry ból przywrócił mu przytomność. Gdzie jest? Gdzie… przez moment, kiedy wzrok odzyskał choć część dawnej sprawności dostrzegł port i upiorny amfiteatr – twierdzę poniżej. Dotarł do grani. Gwałtowne wymioty wstrząsnęły jego ciałem. Nie kontrolował już moczu, czuł tylko ciepłą ciecz na udach.
Wokół był mur. Dostrzegł zaokrąglone blanki ciągnące się o jakieś sto kroków wokół zwieńczenia obronnego amfiteatru. Jeśli nawet ktoś cudem wedrze się tutaj, napotka jeszcze mur. Zakon chciał mieć pewność. Czuł, że traci przytomność. Ostatkiem sił odwrócił głowę. Od strony muru zbliżało się dwóch ludzi – rycerz i jakiś znaczniejszy sługa. Podeszli do niego, nawet nie zachowując ostrożności.
– Ale ptaszek – sługa spojrzał w dół ponad granią. – Nikt jeszcze nie doleciał tak wysoko.
Rycerz trącił Mereditha czubkiem buta.
– Odmóżdżył się? – spytał sługa patrząc na nieruchome ciało.
– Kto go tam wie? Załadujcie na wóz.
Meredith stracił przytomność.
ROZDZIAŁ 14
Ulewa dopadła ich na samym środku gościńca. Nie, to jeszcze nie była wiosna, Sirius i Zaan po prostu zmierzali na południe. Deszcz zmoczył ich szaty, ale nie czuli zimna. W porównaniu z mrozem poprzedniej nocy, przenikające wszędzie duże krople były prawie ciepłe. Wokół całe połacie śniegu ciemniały coraz bardziej, ustępując miejsca barwom skrytej dotąd podściółki. Po raz pierwszy też poczuli zapach mokrej ziemi.
– Patrz tam! – Zaan wyciągnął rękę.
– Co?
– Zaraz dojedziemy.
W ogarniającej, zda się, niebo a ziemię szarudze majaczył jaśniejszy kształt. Konie szły szybko, już po chwili ich kopyta, zamiast miękkich plaśnięć o rozmoknięte podłoże, zaczęły stukać o równy kamień.
– A co to takiego? – Sirius przyglądał się idealnie zespojonym płytom, po obu stronach flankowanych niskimi murkami.
– Królewska droga – odparł Zaan. – Pewnie ma swoją nazwę albo numer.
– A na jakie licho z kamienia drogę układać? Roboty nie szkoda?
– Przecież byłeś już w… – Zaan uśmiechnął się – w cywilizowanych krajach.
– Aaaaa… lasami uciekałem – chłopak wolał nie wracać do wspomnień. – Głodny jestem.
– Zaraz karczma pewnie będzie. Przecież to dla nich koniec świata.
– Dla kogo?
Zaan popędził wierzchowca.
– Dla ludzi, którzy sami o sobie mówią, że żyją w… – sam Zaan zawahał się chwilę – w świecie cywilizowanym. Dalej, czyli tam skąd jedziemy, już tylko barbaria.
– Co?
– Barbarzyńcy.
– Znaczy… My barbarzyńcy?
– No.
Zgodnie z przewidywaniami za najbliższym, łagodnym zakrętem ukazał się zalewany strugami deszczu, ogromny budynek karczmy. Zaan nie widział jeszcze czegoś takiego. Niski, przysadzisty, ale rozległy tak, że mógł pomieścić pięć karczm, które widywał dotąd. Przed szerokim okapem, przy którym można było przywiązać konie, znajdował się podjazd, wybrukowany kamieniem tak równo, że pozazdrościć mu mogła podłoga w niejednym pałacu na północy.