– Nie rozkleiłeś się za bardzo? – mruknęła, pokonując opór ściśniętego gardła.
– Nie, ale… myślałem, że mnie tam zostawisz – powiedział jakoś tak miękko. Jego wielkie oczy, być może, po raz pierwszy w swoim krótkim życiu, patrzyły choć z cieniem ufności.
Unikała tych oczu. Odwróciła głowę i dłuższą chwilę studiowała szczegóły rzeźb na wspaniałym tympanonie gigantycznej biblioteki, którą właśnie mijali.
– Ty wiesz… – wzięła głębszy oddech i jej głos brzmiał już normalnie. – Z tą siostrą to jest, kurde, dobry pomysł. No – odchrząknęła. – Jutro robimy „na siostrę”.
ROZDZIAŁ 31
Wokół umierali ludzie. Meredith, który ocknął się w ciemnościach, wyraźnie słyszał ich jęki. Poruszył się niepewny, czy sam żyje. Jakaś twarz pochyliła się nad nim. – Panie… panie. Wzrok wyostrzał się mu powoli. Człowiek, który mówił do niego, musiał być czarownikiem. Nie jakimś wielkim bynajmniej. Sądząc po stroju był zwykłym, wiejskim adeptem magii, który z całą pewnością nie kończył żadnej ze szkół.
– Żyjecie panie – ni to stwierdzenie, ni pytanie.
Meredith usiłował coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Odkaszlnął czując narastający ból spierzchniętego gardła.
– Co… – nie mógł panować nad głosem. – Co… się stało? – wychrypiał.
– Panie – czarownik był czymś poruszony. – Tu zaraza, jakaś dziwna choroba. Usiłowałem pomóc, zebrałem chorych w jednej chałupie i… no… wyszedłem po wodę i…
– Co się stało? – udało mu się powiedzieć wyraźniej.
– No i wracam z wodą… no… i wy panie, leżycie… normalnie leżycie w przejściu, no.
Umysł Mereditha powoli przywoływał zatarte obrazy. Wyspa Zakonu, więzienie, chłopak z tobołkiem, jakaś straszna, zamierzchła wiedza…
– Czy ja żyję? – spytał.
– Byliście martwi, panie – wiejski czarownik kiwał głową. – No, ale łatwo było was przywołać na powrót do życia. Tak jakbyście, panie, umarli mi dosłownie na progu.
– Co?
– No tak. Ale nie mogliście tu umrzeć. Wszak przedtem was w ogóle nie było.
Meredith z trudem uniósł się na drżących ramionach. W głowie kręciło mu się coraz bardziej, tak, że opadł z powrotem na prowizoryczne posłanie. Zdążył jednak zauważyć kilkunastu owiniętych w pledy ludzi, którzy jęczeli obok. Powoli zaczął przypominać sobie wszystko, małą celę, Wirusa i jego plan.
– Co… – znowu odkaszlnął. – Co to za choroba?
– Nie wiem, panie. Dziwna jakaś. Takiej jeszczem nie widział.
– A… ja tu skąd?
– Nie wiem, nie… nie było was, a jak wróciłem leżeliście martwi.
– To Wirus.
– Kto panie?
– To… – nagle zmienił zdanie – to wirus – powiedział tak, jakby nie było to imię i należało je pisać z małej litery. Przypomniał sobie wszystko, co mówił chłopak.
– Nie wiem o czym mówicie, panie. Wasz palec… Ktoś obciął wam palec.
Meredith podniósł do oczu lewą dłoń. Brudny, zakrwawiony opatrunek nie mógł ukryć braku najmniejszego palca. Nawet nie bolało tak bardzo.
– To nic – uniósł się, podpierając tym razem prawą ręką. Zawroty głowy nie były już dokuczliwe. Czuł mdłości, ale wiedział, że to również minie szybko.
– Pomóż mi.
– Ale choroba, panie…
– Nie jestem chory. Daj mi rękę.
Przy pomocy wiejskiego czarownika udało mu się usiąść na posłaniu. Rozejrzał się wokół dużo przytomniej. Chałupa była uboga, mała i duszna.
– Gdzie jestem?
– To zachodnie prowincje Cesarstwa Luan – oczy wiejskiego czarownika dosłownie wychodziły z orbit. Pewnie sądził, że Meredith przeniósł się tu jakoś za pomocą potężnych czarów, o jakich nawet największym mistrzom nie mogło się śnić. Prawda jednak była jeszcze bardziej dziwna. Nie było sensu wprowadzać go w cokolwiek, co mogło wyjaśnić nagłe pojawienie się człowieka w zamkniętej chacie.
– Chcę wstać.
– Ale… choroba, panie.
– Nie jestem chory – powtórzył. Wyciągnął ramię, by móc się oprzeć. A potem coś podkusiło go i powiedział całkiem szczerze. – To ja jestem chorobą. Niestety.
– Majaczycie, panie. Lepiej zostańcie w łożu.
– Nie.
Udało mu się wstać. Zawroty głowy ustały zupełnie. Mdłości też nie były już dokuczliwe.
– Dziękuję ci – mruknął.
– Ale panie…
– Nic, nic. Pójdę sobie.
Udało mu się zrobić kilka kroków na chwiejnych nogach. Przystanął na chwilę, a potem zataczając się, ruszył dalej. Wreszcie pchnął zbite z krzywych desek drzwi i wyszedł na zewnątrz, mrużąc oczy od nadmiaru światła. A więc plan Wirusa się udał. Udał się! Jest wolny! Wolny! Wolny!!! Powstrzymując łzy, dokuśtykał do studni. Na szczęście stojące na cembrowinie wiadro było pełne. Nachylił się i pił długo, a potem zanurzył w nim głowę. Dopiero po dłuższej chwili mógł rozejrzeć się wokół dużo przytomniej. Wieś wyglądała na opuszczoną. Pewnie z powodu choroby. Wśród kilku ubogich chałup wałęsały się jedynie psy. Kury i resztę inwentarza musieli zabrać uchodzący przed zarazą chłopi. Aaaaaach…
– Jestem wolny! – krzyknął. – Jestem wolny!
– Ano jesteście – odezwał się siedzący tuż za studnią chłopak z tobołkiem przerzuconym przez ramię.
Meredith drgnął nie przygotowany na pojawienie Wirusa. Po chwili jednak opanował się, a nawet uśmiechnął lekko.
– Udało ci się – szepnął.
– Ano. Mnie się z reguły udaje wszystko, co sobie zaplanuję.
Meredith pokręcił głową.
– Ale dlaczego Luan? Dlaczego przeniosłeś mnie tak daleko?
Chłopak odwzajemnił uśmiech.
– To nie ja.
– Nie ty? To kto?
Wirus przymrużył jedno oko.
– Nikt.
W drzwiach chałupy pojawił się wiejski czarownik. Rozglądał się wokół, nie mając pojęcia, z kim rozmawia mistrz czarnoksięstwa. Najwyraźniej nie widział chłopca z kijem i tobołkiem.
– Jak to? – spytał Meredith. – Nie rozumiem.
– Z kim rozmawiacie, panie? – wtrącił wiejski czarownik.
Meredith zignorował go, zwracając się do Wirusa.
– Powiedz.
– Ano – chłopak wzruszył ramionami. – Jak chcecie. Ja wam mogę powiedzieć, tylko… no, żeby na mnie potem nie było.
Czarownik zdążył już zapomnieć, jak trudno rozmawia się z chłopcem. Choć kołowało mu w głowie, piekły załzawione oczy, musiał uzbroić się w cierpliwość.
– Tak, taaaaak… Lata temu, jakeśmy byli na wyspie…
– Cooooo???
Chłopak spojrzał na niego zdziwiony.
– A co was tak zaskoczyło? – spytał.
– Powiedziałeś „lata temu”?
– Ano.
– Minęły lata?!?
– No nie tak znowu dużo. He! Nie wiem, jak wam to inaczej tłumaczyć.
– Z kim rozmawiacie panie? – wiejski czarownik teraz nie na żarty już przerażony wodził wzrokiem od mistrza do studni, na którą tamten patrzył. – Bogowie! Bogowie!
– Ciiiii – rozkazał mu Meredith. – Mów jak było.
Chłopak jakby trochę się zmieszał.
– Ano…
– Mów.
– Noooooo… Nie wszystko wam wtedy powiedziałem. Bo…
Meredith przysiadł na jakimś pieńku i ukrył twarz w dłoniach.
– …bo wiecie, moglibyście się przestraszyć, albo co… no i…
– Mów – powtórzył Meredith.
– Pamiętajcie, samiście chcieli – chłopak uśmiechnął się nagle i przysiadł na brzegu studni, jakby chciał bajać do wieczora. – No tak było. Pytaliście mnie, czy na zewnątrz wyspy jaki czarownik się nie kryje, prawda? – nie czekając na potwierdzenie ciągnął dalej. – A ja wam powiedziałem: „zaufajcie”. Nie było żadnego czarownika, nie było żadnego planu działania.
– No to co mnie tu przeniosło?
– Nic – chłopak roześmiał się chrapliwie. – Nic. Przypadek.
– Nie rozumiem.
– Otóż jako wirus rozmnożyliście się na bakteriach niepomiernie – chłopak zrobił minę, jaką często widać u kapłanów w świątyniach. – Bakterie zaraziły ludzi, a potem zaatakowaliście ich wy, jako wirusy oczywiście. Stąd, niestety choroba, ale mniejsza z tym. Zaklęcie stojące, które rzuciliście sprawiło, że przypadkiem od czasu do czasu działało, zamieniając was na powrót w człowieka, ale… Jak mówiłem, żaden znachor, ani czarownik, ani cyrulik nie był nagotowany.