ROZDZIAŁ 9
Drzewa nagle przerzedziły się i Meredith wyszedł z lasu wprost pod palące, południowe słońce. Miał wrażenie, że wszystkie wydarzenia poprzedniego wieczoru, ta dziwna wieś, wizyta Boga, znaki i błyski, których doznał, były snem tylko, czymś co nie miało prawa się zdarzyć. Nasunął na głowę kaptur, żeby choć trochę osłonić twarz przed słońcem. Zwolnił trochę, żeby wyrównać oddech i nagle odkrył, że ktoś za nim idzie. A nawet nie za nim. Kilkanaście kroków z tyłu, obok drogi, wprost przez pole, na którym kiełkowało zboże szedł wiejski chłopak z długim, przerzuconym przez ramię kijem, na końcu którego wisiał mały tobołek zrobiony z szarej chusty. Chłopak uśmiechnął się do niego. Musiał podążać za czarownikiem od samego rana, ale w lesie nie sposób było go zauważyć.
– Witajcie panie – chłopak krzyknął wesoło.
Meredith odwrócił się bez słowa.
– Panie – chłopak nie ustawał w próbach nawiązania rozmowy. – A nie nuży się wam tak iść samemu?
– Zupełnie.
– Juści – chłopak zręcznie przeskoczył krzaki dzielące pole od drogi i szedł teraz tuż za czarownikiem. – Pewnie się nuży, tylko powiedzieć nie chcecie.
Meredith zasapał się nieco, wchodząc na szczyt łagodnego wzgórza. Droga dalej prowadziła w dół, aż do roziskrzonej słońcem powierzchni ogromnego jeziora. Na jego skraju, tam gdzie rozchodziły się pola, widać było małą wieś, na poły rolniczą, na poły – sądząc po rozwieszonych sieciach – rybacką.
– A ze mną to będzie wesoło – w głosie chłopca nie czuć było najmniejszego śladu zadyszki. – I zawszeć raźniej niż samemu.
Meredith szedł w milczeniu, nie chcąc nawiązywać rozmowy.
– A wiecie panie, co chroni chałupę przed ogniem?
– Co? – Meredith dał się jednak sprowokować.
– Dym.
– Co?
– Ano. Bo jak dym uchodzi z chałupy, to chałupa się pali – chłopak roześmiał się na cały głos. Po chwili jednak, widząc brak jakiejkolwiek reakcji, dodał: – A jak dym nie uchodzi, to się nie pali. Znaczy dym chroni przed ogniem.
– Pojąłem krotochwilę za pierwszym razem – mruknął Meredith – nie trzeba tłumaczyć.
– Ja tylko tak – chłopak zafrasował się, ale już po chwili chwycił swój kij w zęby, kucnął, gibnął się i zaczął iść na rękach. Trzeba przyznać, że szło mu to bardzo sprawnie. Prawie że dorównywał kroku czarownikowi. Widząc jednak brak zainteresowania, powrócił do normalnej pozycji. – Nie rozśmieszyłem was, panie? – był wyraźnie zawiedziony.
– Jak widać.
– Szkoda. Ale pokażę wam lepszą sztuczkę. W tej wsi, do której zmierzamy…
– My? – przerwał mu czarownik.
– No… Wy panie i ja – chłopak nie dał się zbić z pantałyku – to udawajmy, że mnie nie ma, co?
– Niczego nie będę udawał.
– To nic. Ja będę udawał, że mnie nie ma, co?
– A może dasz mi spokój?
– Juści, mogę dać, ale… Ja tą wieś znam – chłopak machnął lekceważąco ręką. – Ona zupełnie nie jest wesoła. Chłopi są głupi i za dużo śnią, panie.
Meredith chciał spytać czy on sam, jako chłop, nie jest przypadkiem równie głupi, ale powstrzymał się, słysząc uwagę o snach. Rzadko spotykał się z taką odwagą, kiedy chłop miał czelność zagadnąć czarownika. Kto to jest? – zmierzył chłopca wzrokiem. Mówi jak chłop i nie jak chłop zarazem. A mniejsza z tym. Wchodzili właśnie pomiędzy pierwsze chałupy. Chłopak stroił porozumiewawcze miny, że niby teraz będą udawać, że go nie ma i rzeczywiście był w tym dość zabawny. Meredith jednak przestał zwracać na niego uwagę. Zsunął kaptur z czoła i przyspieszył kroku. Jak w każdej wsi musiał odganiać kijem psy i kury pałętające się pod nogami. Dopiero nad samym brzegiem jeziora domy, zbudowane z suszonej na słońcu gliny, rozstąpiły się, tworząc dość spory placyk z rusztowaniami, na których suszyły się ryby. Wieśniacy na widok czarownika przerywali pracę. Ci, którzy stali na jego drodze, rozstępowali się, chyląc głowy z szacunkiem. Meredith zatrzymał się przy rosłym mężczyźnie czyszczącym niewielką łódkę.
– Przewieziesz mnie na drugi brzeg?
Na jego twarzy pojawił się grymas strachu. Chłop zgiął się w głębokim ukłonie.
– Panie… ja…
– No, wyduś z siebie wreszcie.
– Panie… Panie ja, my… znaczy… Nie mogę!
– Czemu? – czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy.
– Bo… Panie… ja… – chłop jąkał się coraz bardziej. – Sen był. Sen miałem. Że… wielki czarownik do wsi… znaczy przyjdzie… i… żeby mu łódź dać… ale samemu nie płynąć… Panie.
Na wzmiankę o śnie, Meredith spojrzał na chłopca, który z nim przyszedł. Ten jednak, wmieszany w tłum otaczających ich chłopów, całym sobą udawał, że go nie ma i po raz pierwszy był naprawdę zabawny.
– No dobrze. A kto inny?
Chłop przygiął kark prawie do ziemi.
– Panie… Ja… My, my wszyscy mieliśmy sen… my…
– Taki sam?
– Tak panie, wszyscy… wszyscy ten sam… – chłop był naprawdę przerażony, a wieśniacy wokół przytakiwali głowami. – w nocy sen… w nocy…
– Nieprawdopodobne – zakpił czarownik – w nocy? W nocy sen mieliście?
Zerknął na chłopca, który chichotał, zakrywając usta dłonią.
– I nikt mnie nie przewiezie? – podjął.
Chłop runął na kolana.
– Wybaczcie panie. Weźcie łódź… bez zapłaty.
– Ano – czarownik wszedł do łodzi przywiązanej do pala wbitego tuż przy brzegu – skoro sny miewacie… i to w nocy.
Klęczący dotąd wieśniak podniósł się i zaczął odwiązywać sznur. Czarownik rozejrzał się za wiosłami.
– Panie – roześmiany chłopak przestał nagle udawać, że go nie ma i podszedł bliżej. – Weźcie mnie ze sobą.
– A wiosłować umiesz? – Meredith spostrzegł, że czuł do niego sympatię. Szczególnie tu, w otoczeniu tych ciemnych ludzi, którzy nagle wydawali się jeszcze bardziej przestraszeni niż w trakcie rozmowy o snach.
– Oj… nie umiem, zupełnie nie umiem.
– No to będziesz musiał płynąć sam – czarownik stracił cierpliwość.
Stary wieśniak uporał się wreszcie ze sznurem. Wszedł po kolana do wody, żeby odepchnąć łódź, ale zwlekał jeszcze.
– Wybaczcie, wybaczcie… – szeptał.
– No już, już.
– Panie bo… uważajcie na siebie, bo… – szepnął jeszcze ciszej. Jego twarz zdawała się wyrażać jeszcze większe przerażenie niż przed chwilą.
– Co?
– …bo… to nie był dobry sen – odepchnął łagodnie łódź, pokłonił się jeszcze raz i wrócił na brzeg…
Meredith założył krótkie wiosła i usiadł na chybotliwej ławeczce. Na szczęście wiosła były lekkie. Ciągnął nimi równo, przypominając sobie po raz kolejny młode lata i oddalając się szybko od wsi z jej przestraszonymi mieszkańcami, i od wyraźnie zgnębionego chłopca. Słońce paliło ostro, ale nie chciało mu się zakładać kaptura, lekki wiaterek marszczący powierzchnię jeziora chłodził mu czoło i dodawał sił w skwarne południe. Nie sądził, że wiosłowanie przyjdzie mu tak łatwo. Długie pociągnięcia nadawały łodzi stosunkowo dużą szybkość i wydawało się, że bez jakiegoś szczególnego zmęczenia osiągnie odległy jeszcze, drugi brzeg.
Znowu powróciły refleksje dotyczące poprzedniego wieczoru. Czy ma udać się na wyspę Zakonu? Przecież nie może pokonać czarownika wyspy… Bóg zleca mu zadanie i z góry mówi, żeby na niego nie liczyć, nawet chłopi nie chcą go przewieźć na drugą stronę, bo… Ach, mniejsza z tym. Znikąd pomocy.
– Znikąd pomocy – rozległ się tuż obok czyjś głos.
Meredith o mało nie wpadł do wody. Łódź zachybotała się od jego gwałtownego podskoku, nabierając trochę wody. Tuż obok… Nie, to niemożliwe! Tuż obok, po powierzchni wody, szedł chłopak z kijem i tobołkiem, ten sam, którego czarownik zostawił na brzegu.
– Znikąd pomocy – powtórzył chłopak. – Nie chcieliście mnie przewieźć, panie, chłopi nie chcieli dać mi łodzi. Zresztą, po co mi łódź i tak bym z niej nie skorzystał. No i muszę iść na piechotę.
Meredith z trudem opanował kołyszącą się gwałtownie łódkę. Nie czuł wokół żadnej magii! Nie czuł wokół żadnej magii!
– Kim jesteś?
– Nie „kim” tylko „czym” – poprawił go chłopak.