Tym razem żona nie kryła się w kuchni.
– Złapali go? – krzyknęła radośnie, widząc twarz męża.
– Nie.
– Bogowie! Co zatem?
Kazał jej wyjrzeć przez okno.
– A to jeszcze nie wszystko – z zanadrza wyjął foliał jakiego używają gminni pisarze do przechowywania pism. – Patrz tutaj – rozprostował zmięte lekko pismo. – „Wielce szanowny Panie” – czytał na głos, akcentując szczególnie słowo „Panie”. – „Nie mogę niczym wyrazić mojej rozpaczy po tym, czego się dopuściłem. Nie ma niczego na świecie, co mogłoby wynagrodzić wielce szanownemu Panu…” – znowu szczególny akcent i spojrzenie na żonę – „…kłopot jaki przeze mnie sprawiony Wam został. Otóż, niczego nie mając na swe usprawiedliwienie, w kilku słowach pragnę nakreślić, co zaszło. Moja żona w połogu będąc, mrzeć zaczęła, a położnica rzekła, że już tylko w Bogach nadzieja. Tedy, człowiekiem czynu będąc, na rękach z domostwa żonę moją wyniosłem i do cyrulika bieżać chciałem. Nie wydoliłbym pewnie, aż tu nagle… Wasz, Wielce Szanowny Panie, wóz na podworcu widząc, pomyślałem, że los dobry go zsyła, zająłem i w te pędy do miasta żonę powiozłem. Urodziła szczęśliwie. Wtedy dopiero opamiętanie na mnie przyszło i zrozumiałem, czego się dopuściłem wobec Wielce Szanownego Pana. Proszę przebaczcie mi Panie. Wóz wyrychtowany zwracam, a za czas stracony, przyjmijcie zadośćuczynienie w formie trzech srebrnych i pięćdziesięciu biletów na loterię, co na najbliższym festynie ma być ciągniona.”
– Bogowie! – przerwała mu żona. – Pięćdziesiąt biletów?
– I trzy srebrne! Są jeszcze ludzie, którzy wiedzą, ile mój czas kosztuje.
– Pięćdziesiąt… Toż musimy coś wygrać!
– I wóz odnowiony!
– Ach… Ale… dlaczego się nie ujawnił?
– No… – Sibelius przybrał urzędową, poważną minę. – Cóż. Kradzież to jednak kradzież. Boi się prawa. I słusznie, skądinąd.
– Ale przecież go teraz nie podasz?
– Noooooo… Przecież różne wypadki po ludziach chodzą. Trzeba zrozumieć nawet łotra.
– Na festyn pojedziemy? Toż to dzień drogi w jedną stronę.
Pojechali na festyn. Sibelius wygrał na loterii kożuch z niedźwiedziego futra, a jego żona sznur przecudnych korali.
W tym czasie Sirius i Zaan odwiedzili jego dom z duuuuużymi siekierami. Pół dnia zajęło im wyważenie specjalnie wzmocnionych drzwi. Drugie pół dnia i całą noc spędzili na wyrąbywaniu drogi do piwnicy, gdzie poborca trzymał podatkowe należności. Ale nie spieszyli się. Mieli zagwarantowane trzy dni, sam na sam ze skarbcem.
* * *
Liczba klientów, którzy przewinęli się tego dnia przez sklep Keela, kogoś niewprawnego mogłaby przyprawić o zawrót głowy. Sam Keel jednak, właściciel największego składu w miasteczku przeżył już większe najazdy. Wizyta księcia w warowni, przegląd wojsk i związany z tym jarmark zawsze przyciągały tłumy z całej okolicy. Ludzie chętnie odwiedzali korzennego faktora. Teraz w zimie, co prawda, mięso nie psuło się tak szybko jak w lecie, ale niższe niż w sezonie ceny, a także bogaty wybór przypraw do ciast zawsze przyciągały mieszczan z żonami i córkami. Był to jedyny skład, gdzie można było dostać nie tylko pospolite zioła jak tymianek, kolendra, kardamon czy mięta, ale także wyszukane przyprawy z dalekich stron, takie jak pieprz, cynamon, imbir, paprykę, goździki, wanilię, gałkę muszkatołową, czy kmin. Był to wybór absolutnie niespotykany w całej okolicy, ba, w całym państwie bodaj i dlatego Keel nigdy nie narzekał na brak klientów. Teraz jednak coś burzyło jego spokój i zadowolenie z pracowicie spędzonego dnia. Pod wieczór resztki kupujących rzedły zawsze, najbardziej opieszali decydowali się wreszcie i nadchodził moment, kiedy drzwi przestały się otwierać. Jeden z klientów jednak nie zamierzał niczego wybierać. Starszy już mężczyzna, odziany w długi, czarny płaszcz stanął pod słupem, ignorując umieszczone wokół kosze i worki z przyprawami. Stał z przymkniętymi oczami, tak jakby czekał aż ostatni ludzie opuszczą skład, nie zwracając uwagi na nagabywania uczniów faktora i czeladzi. Keel obserwował go z wysokości swojego kantoru. Im dłużej to trwało, tym mniej podobał mu się obcy. Jego kupiecki nos węszył kłopoty.
Mężczyzna w czarnym płaszczu odczekał, aż zamkną się drzwi za ostatnim klientem. Wtedy dopiero, ciągle niespiesznie, jakby chciał okazać pogardę całemu otoczeniu, zbliżył się do kantoru.
– Każ im wyjść – powiedział cicho.
– Kim jesteście panie?
Obcy pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.
– Każ im wyjść – powtórzył.
Było coś w jego głosie, co sprawiło, że Keel strzelił palcami i wykonał dłonią gest: „won i warować za drzwiami”. Był doświadczonym kupcem i żadni zbójcy, żadni rabusie nigdy dotąd nie pożywili się na jego krwawicy. Czeladnicy i uczniowie skryli się, co prawda za drzwiami komory, ale wiedział, że czekają teraz na najlżejszy szmer, żeby wkroczyć znowu uzbrojeni w drągi i noże.
– Kim jesteście panie? – spytał raz jeszcze.
– Nazywam się… – twarz obcego skurczyła się jakby toczył walkę sam ze sobą. Potem z jakimś wewnętrznym zdziwieniem, jakby sam nie wiedział, co mówi, dokończył: – Nazywam się Zaan.
– Chcecie nabyć zioła?
Poła czarnego płaszcza uchyliła się, ukazując dużą podróżną sakwę. Mężczyzna wyjął z niej list i pokazał pieczęć z wyraźnie odciśniętymi w laku oczami ułożonymi w koło. „Patrzymy na ciebie”. Bogowie! To pieczęć Zakonu! Keel czuł jak zimny pot zrasza mu czoło.
– Panie… – zgiął plecy w ukłonie.
– Przyjdzie tu do ciebie młody chłopak z mieczem. To rabuś.
– Nie wydoli – odważył się powiedzieć Keel. – Mam dziesięciu pachołków, nie licząc uczniów i czeladzi.
– Milcz, kiedy ważniejsi od ciebie nic nie mówią.
Cichy, beznamiętny głos obcego sprawił, że kupiec skurczył się w sobie.
– To syn samego… – Zaan urwał nagle. – Nie mogę powiedzieć czyj. Jest chory albo uznał, że jest bezkarny.
Keel doskonale wiedział, czyj to mógł być syn. Czyjego imienia nie mógł powołać przy postronnych nawet sługa Zakonu. Poczuł, że ręce drżą mu coraz bardziej.
– Chodzimy za nim już długo – podjął Zaan. – Ale ojciec zawsze dotąd ukrywał jego grabieże.
– P… Panie…
– Milcz. Wiemy, że przyjdzie tu dzisiaj zbójectwo czynić. W karczmie nasz sługa się dowiedział.
Keel zgiął się w ukłonie.
– Panie – zaryzykował. – Złapiemy go. Będziesz go miał, panie.
– A wtedy twoja głowa potoczy się po tych schodach – Zaan wskazał stopnie prowadzące do kantoru. – Będzie twoje słowo przeciwko słowu samego… – znowu urwał znacząco.
– Bogowie! – Keel w jednej chwili zrozumiał, że tamten ma rację. – Co czynić, panie?
– Dasz mu cały utarg. Bez słowa! I ani się waż alarmować straże. Wiesz komu one służą?
– Tak, panie!
– No! A my młokosa złapiemy z łupem przy bramie. Teraz się nie wywinie.
– Tak, panie.
– Dobrze mnie zrozumiałeś? – upewnił się Zaan.
– T… tak, panie.
– We wszystkim mnie zrozumiałeś?
– T… t… tak, panie. Ja…
– No to bywaj – czarny płaszcz załopotał, kiedy obcy odwracał się ku drzwiom. Keel nawet nie śmiał podnieść oczu. Wiedział, że próżno od Zakonu wyglądać nagrody. Ale każde wygodzenie jego sługom, to przynajmniej brak kary. Śmiertelnej kary.
Kiedy w dwie modlitwy później młody rycerz, wymachując mieczem wkroczył do jego składu, kupiec posłusznie oddał mu cały utarg. Próżno jednak czekał na sługi Zakonu, żeby odzyskać stracone pieniądze. Nie wiedział, że w tym czasie Sirius i Zaan liczyli je w przydrożnych zaroślach.