Литмир - Электронная Библиотека

– A co chcecie rzec? – krzyknął, bo wydawało mu się to najlepszym wyjściem.

– Mam krzyczeć? Żeby wszyscy wiedzieli?

Jacy wszyscy? Zamieć zagłuszy przecież. Coś jednak, jakby cień niepokoju, lekko ścisnęło trzewia Gendera. Powoli, z wahaniem odstawił kołek spod drzwi, już nawet położył dłoń na zasuwie, kiedy znowu opadły go wątpliwości.

– A kto wy? – krzyknął, przystawiając kołek na powrót.

Z zewnątrz dobiegł jęk.

– Pisarz. Jak i ty!

– Jaki pisarz?

– Gminny – znowu jęk.

– A skąd?

Zamiast uprzejmej, choćby nawet pełnej zniecierpliwienia, odpowiedzi, dobiegł go stek tak ordynarnych i wymyślnych przekleństw, że w pierwszej chwili odrzuciło go od drzwi. Jednak nie wahał się. Taką mowę rozumiał dobrze. W ten sposób zwracali się do niego wielcy panowie (no… na tyle wielcy, na ile mogli być w tej zapadłej okolicy). Gender kopnął kij i szybko odsunął zasuwę. Drzwi z hukiem otworzyły się same i do środka wpadł ktoś w ośnieżonym, czarnym płaszczu.

– Wydało się! – krzyknął. – Wszystko się wydało!

– Co się wydało? – spytał Gender zbielałymi wargami.

– Wiedzą wszystko!

– Kto?… Znaczy, co?…

– Ścięli już trzech pisarzy! Za oszustwa! – obcy pokasływał lekko. – Zabili już… – rozkaszlał się na dobre. – I… – znowu kaszlnięcie – też zabili!

– Kogo? – Gender rozpaczliwie usiłował domyślić się imion pisarzy, których ścięto. – Kogo?!

– No mówię – nowy atak kaszlu znowu jednak zagłuszył słowa obcego. – Wysłali rycerza, żeby czynił sprawiedliwość.

– Jakiego rycerza? Bogowie!

– Odkryli wszystkie matactwa w naszych pismach! Rycerz już w drodze!

Gender znowu potarł brodę. Jakie matactwa? Przecież nie mogli odkryć, że zamiast dwóch srebrnych zażądał czterech od pana na Jasnym Dworze, w zeszłym roku jak pisał mu… Nie mogli wiedzieć, że od chłopów brał siedem brązowych za pisanie wyzwów, a do księgi wpisywał sześć. Ale… Jakaś myśl opornie drążyła warstwy tłuszczu w jego grubym cielsku. K… Kwi… Kwity Gminnej Rady… Co się dogadali ze skarbnikiem… i tam… na każdym papierze jest co innego… niż… niż w… niż… Bogowie! Ale przecież tego nie mógł nikt odkryć! Był dogadany z samym skarbnikiem!!!

– To nie mogą być kwity, nie mogą, za nic nie mogą, nie… – bełkotał bezwiednie.

– Jakie kwity? – obcy przez chwilę zdziwił się autentycznie, ale po chwili powrócił do swojej roli. – Już jedzie! Słyszysz?

– K… kto?

– Rycerz, bęcwale! Po nas jedzie, durniu!

Gender nie zdążył nawet wziąć głębszego oddechu, kiedy ledwo domknięte drzwi rozwarły się znowu i do izby wpadł w tumanie śniegu młody człowiek z obnażonym mieczem w ręku.

– Aaaaaaa! Tu was mam, kmioty! To ja was teraz…

– Na kolana! – krzyknął obcy w czarnym płaszczu. – Prośmy o łaskę.

Gender ukląkł razem z nim i nigdy jeszcze w swoim dorosłym życiu nie zrobił tego tak szybko. Bełkotał coś o łasce i jakichś kwitach.

– Zabiję jak psy! – ryczał coraz głośniej rycerz, wymachując mieczem.

– On bierze. On bierze – szeptał ten w czarnym płaszczu prosto do ucha Gendera.

– Zabiję was. Oszust na oszuście!

– On bierze. On bierze.

Skołatany umysł Gendera uchwycił się nadziei, jaką niósł ze sobą szept.

– Co? – też odważył się szepnąć. – Co bierze?

Obcemu w czarnym płaszczu opadły ręce.

– No daj mu do łapy. Wykup się.

Gender dopiero teraz zrozumiał. Prawie łkając ze strachu, zdjął z szyi sakiewkę na długim sznurku i drżąc coraz bardziej, podsunął rycerzowi.

– Cooooo?!? Chcesz przekupić szlachetnego rycerza?!!!

Uniesiony do góry miecz odłupał z powały liczne drzazgi. Gender, zdawało się, nie żył. Jego twarz przybrała barwę śniegu prószącego na zewnątrz. Z boku jednak rozległ się uspokajający szept.

– Bierze, bierze. Tylko nie obraź go wysokością kwoty.

Gender szlochając głośno, na klęczkach dotarł do skrzyni, z której wyjął stary, owinięty szmatą dzban. Potrząsał nim uporczywie, aż w jego dłoni znalazła się druga sakiewka, bardziej pękata niż poprzednia.

– Coooooo?!!! Ty znowu? Szlachetnego rycerza?!!!

Wyciągnął jednak rękę, zważył sakiewkę i schował ją za pazuchę.

– No – dodał zupełnie spokojnym już tonem. Dłuższą chwilę szamotał się po izbie, usiłując schować swój miecz do pochwy. W ciasnocie, długie ostrze zwaliło naczynia ze stołu, gminne księgi z koślawej półki, a wreszcie wbiło się we framugę. Rycerz zaklął siarczyście, wyszarpnął je i wyszedł, by dokończyć operacji na dworze.

Gender osunął się na podłogę.

– Skąd… skąd wiedział o kwitach?…

Obcy w płaszczu podniósł się z kolan.

– Nikt nic nie wiedział, bęcwale! – powiedział zupełnie innym niż dotąd tonem. Zrobił ruch jakby chciał wyjść, ale zatrzymał się jeszcze. – Każdy z was ma coś na sumieniu – roześmiał się zimno. – Ja to wymyśliłem.

Ruszył do drzwi, ale zatrzymał się znowu. Powoli przygryzając w zamyśleniu wargę, odwrócił się jeszcze do oniemiałego Gendera.

– Nazywam się Zaan – powiedział cicho. – Zapamiętasz? Zaan.

Splunął i wyszedł, Gender jednak zauważył, że był wyraźnie zdziwiony własnymi słowami, jakby to nie on sam wymówił je przed chwilą.

* * *

Poborca podatków, Sibelius, był człowiekiem pewnym siebie. Był człowiekiem, którego nikt nie lubił, ale którego bali się wszyscy. Nie urodził się szlachcicem i fakt ten sprawiał, że był szczególnie wyniosły w stosunku do tych, którym szacował powinności. Nie mógł brać dziesięcin od szlachty, za wysokie progi dla niego, zwykłego poborcy, ale też był szczególnie skrupulatny w obliczaniu płodności dworskich pól, dochodów, które przynosiły im wsie, datku karczemnego, gorzelnianego i myta, jeśli oczywiście jakiś dwór sprawował pieczę nad mostem czy groblą. Teraz, w zimie, Sibelius nie miał wiele roboty. Ot, obejść stajnie i chlewy, czy chłopi czegoś nie zachachmęcili, zerknąć na przędzalnie, jak leci, posłuchać co w karczmach, ilu gości, jak stoją gorzelnie, co u szewca, rymarza, kowala… Właśnie przyprzągł swoją starą klacz (przecież nie da karego na zmarnowanie zimą) do wozu, który budził strach wśród okolicznej ludności, żeby objechać kupców z pozdrowieniem i pytaniem: „co u nich?” (eee… co może być teraz, zimą?). Wrócił do domu po rejestr, sprawdził inkaust i pióra, wyszedł znowu, a tu… Bogowie! Ani klaczy, ani wozu! Jak długo mógł być w domu? No przecież nie długo. Jeszcze ślady kół na śniegu widoczne. A to złodziej bezczelny! Jego, poborcę podatków, okraść? Niedoczekanie.

Starawa żona, widząc minę męża, wolała skryć się w kuchni. Ale tym razem nie czekało ją bicie. Musiała jeno wysłuchać, że klacz nie była taka całkiem stara (właściwie była całkiem młoda, po chwili już źrebię nawet), uprząż dopiero co od kupca (od kiedy dwadzieścia lat to „dopiero co”, ale nie wchodźmy w szczegóły), a wóz sam kowal ocenił jako świetny i prawie jak nowy. Sibelius wie dobrze, że większość złodziei się łapie, bo długie są ramiona sprawiedliwości, ale w tym przypadku, z poręczenia samego Sibeliusa, ramiona te okażą się szczególnie długie, tak długie, że… że nie wymyślono jeszcze miary długości tych ramion. A poza tym, nie stryk czeka złodzieja, bo w jego przypadku zostanie sprowadzony sam mistrz umierania i dziesięć dni, na rynku, będzie złodzieja sprawiał, ku nauce i przestrodze dla innych.

W te dziesięć dni to już nawet żona nie mogła uwierzyć, wiadomo wszak, że najlepszy mistrz ledwie trzy dni męczyć umie, a prowincjonalny może jeno dzień raptem, ale złość męża udzielała jej się po trosze, więc dalejże, jęła lżyć złodzieja, a nawet suponować, czy ich kilku nie było, wszak dom na uboczu, poza innymi zabudowaniami, na wzgórzu, łatwo jeden mógł patrzeć, zwyczaje domowników poznawać i innych napuścić. Tak na wzajemnym podniecaniu dzień upłynął i udali się małżonkowie na spoczynek, zemstę okrutną, czyli zawiadomienie samego rządcy okręgu, planując.

Jakież było zdziwienie poborcy, kiedy następnego ranka z domu wychodząc, nie zobaczył swej własnej klaczy, wyczyszczonej, z uczesaną grzywą i ogonem, w nowej uprzęży i z naprawionym wozem stojącej. Czegoś takiego Sibelius nie spodziewał się nigdy. Uważnie oglądał uprząż, pasek po pasku, każdą sprzączkę, każdy węzeł. Wszystko nowe, pachnące olejem. Cały wóz, nowe osie, nowe siedzenie, nowa skrzynia, nasmołowane szczeliny, wymalowane deski. Bogowie.

25
{"b":"100632","o":1}