ROZDZIAŁ 22
Jeśli stanąć w celi, to włosy ocierają o powałę, jeśli się położyć, to stopy walą w jedną ścianę, a głowa w drugą, jeśli chodzić zgiętym, to jeden krok można uczynić i trzeba się obracać. Meredith wiedział już, że najlepszą rzeczą jest siedzieć w kucki, z zamkniętymi oczami – wtedy przynajmniej ściany nie gięły się wokół i nie oplatały człowieka choć przez chwilę. Ściany były najgorsze. Wydawało się, że pochylają się, a cała cela robi się mniejsza i mniejsza, tak, że nie ma już powietrza, żeby zaczerpnąć oddechu.
Dawno już zatracił rachubę dni i lat. Wydawało mu się, że siedzi tu jakieś piętnaście, dwadzieścia lat, a czasem, i ta myśl była szczególnie męcząca, że zamurowano go zaledwie wczoraj i od tej chwili upłynęła… jedna noc. Bez przerwy łapał się na tym, że oczekiwał jakichś oznak nadchodzącego świtu. Nie… Nie mogło być świtu, nie mogło być żadnego światła poza tym, coraz rzadziej przywoływanym i coraz słabszym, które mógł wywołać czarami. Mały, chwiejny ogieniek sprawiał, co prawda, że jeszcze nie oślepł, ale też przytłaczał go świadomością, jak mało ma miejsca.
Meredith był coraz słabszy. Wypadały mu włosy, chwiały się zęby. Paznokcie łamały się, rozwarstwiały przy byle okazji, często pojawiała się pod nimi krew, która jeszcze częściej kapała także z nosa.
– No jak tam? – rozległ się czyjś głos. – Co dobrego u was słychać?
Meredith sądził, że śni. Wielokrotnie już miewał omamy, wydawało mu się, że ktoś do niego mówi, słyszał szepty, odgłosy kroków.
– To ja panie. Wirus.
Kto? Myśli plątały się w głowie. Czy pamiętał kogoś o takim imieniu? Aaaaa… To tylko wizje. Przecież i tak nikt nie mógł tu wejść. A jeśli? Jeśli rzeczywiście… Zaraz. Przypominał sobie coraz więcej, choć szło to opornie.
– To… – głos wydobywał się z trudem. Nie używał go od tak dawna. – To już rok minął?
– A jakże – chłopak roześmiał się. – Jak z bicza trzasnął.
– Niemożliwe. To… to nie…
– Widzicie? Nawet nie zauważyliście, jak minął. Dobrze wam tutaj. Jedzenie pod nos, i to dosłownie, nikt spokoju nie narusza.
Meredith chciał kląć, chciał go zabić, chciał rzucić zaklęcie. Zaczął nawet wstawać, szykując pięści, a szło to bardzo opornie, ale przypomniał sobie, że tamten nie miał ciała.
– Ja… – gardło ciągle płatało figle. Głos jakoś nie chciał nastroić się właściwie.
– Co też nie powiecie – zadrwił chłopak. – „Ja…” – przedrzeźniał go, wydymając wargi. – No proszę. Siedzi człowiek rok w ciemnicy, czas ma, spokój ma, to i genialne myśli go nachodzą. Ale to już był pewien stary filozof, który powiedział pięć wieków temu. „Ja i tylko ja”. To chyba solipsyzmem zwą, czy jak?
Meredith spojrzał na niego ponuro. W malutkiej celi skulona pod przeciwległą ścianą drobna postać z kijem i tobołkiem wyglądała dziwnie. Paradoksalnie wydawało się, że jest jeszcze mniej powietrza i jeszcze ciężej przeżyć choć chwilę. Czarownik zrobiłby wszystko, żeby tylko wyjść. Pojawienie się chłopca zbudziło nagle dawną, przytępioną przez czas nadzieję i sprawiało, że chciał go potrząsnąć za ramiona, bić, błagać, prosić na kolanach, żeby tylko pomógł mu uwolnić się od tych potwornych, zbliżających się do siebie ścian, od tych uciskających go murów, tej duszności, braku powietrza, od płaczu, przekleństw… Od kresu nadziei. Meredith czuł się jak człowiek w pułapce, perfidnej pułapce pomiędzy Dobrem, a Złem. Przekleństwo zawieszenia pomiędzy światłem, a ciemnością było przygniatające nie tylko dlatego, że światło było przeciw niemu, a ciemność wyciągała pomocną dłoń. Nie wiedział, dlaczego Dobro tak bardzo przenika się z szyderstwem i okrucieństwem. W bólu, który go wypełniał, nie było żadnej euforii. Po prostu gdzieś ginął język, którym dotąd się posługiwał, wszelkie pojęcia, wszelkie rozróżnienia. Zaburzenie języka niosło jeszcze coś. Był to kres możności nazywania. Kres nadawania imion rzeczom i sprawom. Co w takim razie pozostało mu z całej dziedziny danej człowiekowi? Dobro znudzone człowiekiem…
– Przekląłem wielokroć wszystkich Bogów – wyszeptał.
– Eeee… – obruszył się chłopak. – Nie słuchaliście mnie uważnie.
– Przekląłem wszystkich Bogów – powtórzył Meredith. – Czy nie jestem godzien być sługą Zła?
– Ale ja nie sług szukam.
– Przysięgnę ci…
– Eeeee… Od łamania przysiąg to jestem ja.
– Zrozumiałem – przerwał mu czarownik. – Zrozumiałem, co to dobro i co zło.
– No co wy? – chłopak roześmiał się chrapliwie. – Rozum z was uszedł?
– Będę twoim sługą.
– No nie. Każdy chce być moim sługą. Opędzić się nie można, normalnie, no.
Meredith popatrzył na niego uważnie.
– Czego chcesz?
Wirus podrapał się za uchem.
– Chcę, żebyście zrozumieli, co wam powiedział Bóg – uśmiechnął się znowu. – Wasz Bóg!
– On źle mówił – Gdyby słowa Mereditha mogły się czołgać… Ale słowa były tylko słowami. – On…
– On mówił prawdę – przerwał mu ostro chłopak. – A wy musicie ją zrozumieć.
– Ten Bóg… Nie miał racji, on…
– Zapewniam cię, że miał rację – tym razem chłopak popatrzył mu prosto w oczy. – I dobrze wiedział, o czym mówi.
Pułapka. To właśnie była pułapka pomiędzy Dobrem a Złem. Oto wysłannik Zła przekonuje go, że Pan Dobra miał rację. Oto Zło, które pcha go w stronę Dobra, a on opiera się, bo widzi tam swój kres. Lgnie do Zła, a ono go nie chce. Nie chce takiego… Bo nie rozumie. Nie rozumie, dlaczego tak się dzieje.
– No cóż… – chłopak wzruszył ramionami.
Meredith wiedział, co się stanie. Patrzył jeszcze, usiłując zawrzeć we wzroku jakieś psie oddanie, łudząc się nadzieją, że może stanie się coś… Nie. Wiedział, co teraz nastąpi. Nie miał żadnych szans. Zostanie tu zapomniany przez wszystkich ludzi. On… On zaraz to powie. On zaraz to powie z całą pewnością. Bogowie… Tfu! Jak temu zapobiec?
– Do zobaczenia za rok – powiedział chłopak i zniknął.
ROZDZIAŁ 23
Opasły strażnik skrzywił się, widząc zdesperowanego z głodu człowieka wymachującego ciężkim młotem do rozbijania kamieni. To, że ktoś zwariował nie było niczym dziwnym, zdarzało się nawet dość często. Czasem jednak taki wariat robił się naprawdę niebezpieczny. Ten tutaj niby nie był równorzędnym przeciwnikiem dla uzbrojonego w miecz strażnika, ale kto go tam, wie. Może w ostatniej chwili rzuci młotem, walnie w łeb i… Po co umierać? Strażnik nie chciał ryzykować, rozejrzał się w poszukiwaniu „ludzi”, którzy mogli za niego podjąć się niebezpiecznego zadania. Niestety, w kolejce po skąpą, wieczorną porcję strawy stała tylko Achaja. Strażnik, nie chciał posługiwać się „psami”, nie mógł też użyć zwykłych niewolników, „nawozu” – zbyt wielu mógłby stracić w starciu z niebezpiecznym wariatem. Bez przekonania skinął na dziewczynę.
– Hej ty! – wrzasnął. – Chodź no tutaj!
Achaja zaklęła w duchu. Nie mogła jednak zignorować wezwania. Wbiła w ziemię swój kij i warknęła do tych, co stali za nią.
– Tu jest moje miejsce. Jak któryś ruszy do przodu beze mnie… Pozabijam!
– No szybciej, psiamać! – ryknął strażnik, chwytając za bat przywiązany do pasa. – Czego się guzdrzesz!!!
Podeszła bliżej, a on wskazał jej półnagiego człowieka z młotem.
– Przynieś go tutaj. Ale już!
Nie pytała, czy chodzi o młot, czy o niewolnika. Mogła przynieść obydwie rzeczy naraz. Spokojnie podeszła do desperata, który wyjąc zamierzył się młotem.
– Zabiję! Zabiję!!!
Zrobiła jeszcze krok. Wariat włożył w ten cios wszystkie swoje siły. Młot świsnął, opadając na głowę dziewczyny, ta jednak odsunęła się lekko i uderzyła pięścią z boku ciężkie drzewce, zmieniając jego tor. Poczuła na twarzy podmuch – obuch minął ją w odległości dłoni, może półtorej… Stojąc ciągle bokiem, walnęła szaleńca łokciem w krtań i wykorzystując to, że się pochylił, usiłując odzyskać oddech, zarzuciła go sobie na plecy. Podniosła też leżący obok młot. Kilkanaście drobnych kroków i zrzuciła swój ładunek wprost pod nogi strażnika. Ten odsunął się jednak.