Литмир - Электронная Библиотека

– Panie! Pozwólcie! Panie!

Strateg zmierzył go długim spojrzeniem.

– Pozwalam.

Kilku innych podoficerów zaczęło krzyczeć.

– I ja! Ja też! Panie!

Ale strateg tylko potrząsnął głową. Dziesiętnik zdjął hełm, zrzucił pancerz i wyjął miecz. Powoli podszedł do Harana.

– Pomożesz mi?

Ten skrzywił się, jakby miał połknąć żabę, ale wziął miecz z jego ręki. Obaj bez słowa ruszyli za najbliższą wydmę. Żołnierze w szeregu obrzucali się zdziwionymi spojrzeniami. Tymczasem taktyk wraz z setnikiem zbliżali się do luańskich oddziałów. Na ich spotkanie ruszyło kilku, sądząc po bogatych mundurach, znaczniejszych jeźdźców. Spotkali się mniej więcej w połowie drogi.

– Co oni robią? – szepnął Durban.

Achaja nie mogła niczego powiedzieć. Chwiała się na nogach. Było jej niedobrze, czuła, że jeszcze chwila, a przewróci się prosto w gorący piasek i więcej nie podniesie. Straszliwie chciało jej się pić. Wiedziała, że ma prawie pełny bukłak na plecach, ale nie mogła go zdjąć – całe jej ciało ogarnęło dziwne odrętwienie. Odrętwienie i coraz większa słabość.

Haran powrócił po chwili, patrząc tępo na zakrwawiony miecz.

– Ach, zaraza! – warknął. – Udało mu się, psiej krwi!

Odrzucił miecz, klnąc pod nosem. Potem spojrzał na nic nie rozumiejących swoich żołnierzy.

– A tera… do niewoli! – wypalił. – Już się tam na górze umawiają, kogo za jaki wykup puszczą.

– Jak to do niewoli? – szarpnął się Durban. – Jak? Kogo wypuszczą? – dopiero teraz zrozumiał drugą część wypowiedzi zwierzchnika.

– Nie ciebie. Wykupią się panowie oficerowie, bo z bogatych rodzin – zaklął siarczyście i splunął na piasek. – A my do końca życia w pętach jęczeć będziem.

– Jak to? Pozwolimy na to? Bez walki?!!!

– To idź i walcz.

– Ale…

Haran już go jednak nie słuchał. Podszedł do Achai.

– Dziecko – szepnął. – Nie jestem uczony, ale swoje wiem. Swoje lata mam. Zapamiętaj, co ci powiem.

Achaja z trudem uniosła powieki ciążące jakby były ze spiżu.

– Pamiętaj córeczko – ochrypły głos dziesiętnika był coraz niższy. – Ty niczemu niewinna, skoro jesteś tu z nami. Niech cię to nigdy po nocach nie męczy. Skoro jesteś tu z nami, to ty niczemu nie winna. Pamiętaj!

Dziewczyna z trudem skinęła głową, nie bardzo docierało do niej, co mówi.

– I druga rzecz. Tyś dobrze myślała… o tym wszystkim – zatoczył ramieniem koło. – Dobrześ myślała. Ty myśl tak dalej – długo patrzył jej w oczy. – Pewnie teraz nie usłuchasz, taaaaak… i będziesz żałować. Ale ja ci powiem… – przełknął ślinę, potem odchrząknął. – Zabij się, jak będziesz mogła. Żegnaj dziecko.

Postąpił krok w tył i zwrócił się do całej ich dziesiątki.

– Niewola – powiedział cicho, żeby strateg nie słyszał – gorsza niż zaraza. Lepiej się zabić. Ale młodziście, głupi, tak i jeszcze się nacierpicie. Dam wam jednak dwie rady. Jak mówiłem, lepiej się zabić i to teraz, później sposobności nie będzie. Druga rada: kto chce żyć, niech teraz zje, co ma ze sobą i wypije wodę. No! A ja pierwszy raz w życiu rozkazu nie wykonam – wyjął z plecaka małe, drewniane naczyńko, wyrwał zębami korek, wypluł go i podniósł do ust. – Wiele widziałem, to i przygotować się zdążyłem.

Przełknął zawartość jednym haustem i bez słowa ruszył w stronę wydmy, za którą leżał jego kolega.

– Ty!!! – ryknął strateg. – Wróć!!!

Haran zaczął biec, ale zaraz zwolnił. Po jakichś dziesięciu krokach zwalił się na piasek. Zdołał jeszcze przewrócić się na plecy, potem znieruchomiał.

Taktyk z setnikiem wracali właśnie, tym razem galopem. Strateg spojrzał na nich, pokiwał głową i zwrócił się do dwóch setek ludzi ciągle stojących w szeregu na wzgórzu.

– Pikiiii kładź! – jako najwyższy oficer nie był wdrożony do osobistego wywrzaskiwania komend, ale wolał nie powierzać tego jakiemuś podoficerowi. – Tarcze kładź! Dwa kroki do przoduuuu… marsz!

Szereg niezbyt zbornie wykonywał polecenia.

– Hełmyyyyyy zdejm! Dwa kroki do przoduuuuu…

Ostre komendy wprowadziły jednak jaki taki ład. Postępowali krok za krokiem, zostawiając za sobą rzędy w większości nowiutkiego wyposażenia aż do momentu, kiedy zostali w samych tunikach i sandałach. Achaja niezbyt przytomnie rozejrzała się wokół. Nie wyglądali już jak wojsko. Wyglądali śmiesznie. Chłopcy i dziewczęta w przepoconych, krótkich tunikach, bezradni, ośmieszeni, bezbronni. I po co było to wszystko? Ta bitwa, tyle niepotrzebnych śmierci, tyle nieszczęścia… Oszołomienie powoli przeradzało się w strach. Co z nią teraz będzie? Co z nią zrobią? Bogowie! Jak strasznie chciało jej się pić… Obejrzała się, jej nietknięty prawie bukłak leżał kilkanaście kroków z tyłu. Haran miał rację. Haran zawsze miał rację. Usiłowała zmusić się do myślenia, tak jak jej radził. No myśl! Myśl dziewczyno! – strofowała się sama. To dziwne ustawienie wojsk, to, że nie rzucili ich do walki, a teraz niewola. Bogowie! Tak! Przecież rodzina Asiji, wchodząc w układ z cesarstwem Luan, musiała czymś zapłacić za realizację planu. Musiała zapłacić jakąś cenę. I to dużą. Bogowie. Nagle zrozumiała. Tą ceną była ona sama. Przez moment zamroczyło ją, potem o mało nie zsikała się z duszącego strachu. Obejrzała się znowu. Jej własny miecz leżał daleko z tyłu, ale i tak nie wiedziała, czy udałoby się jej użyć go przeciw samej sobie. Haran znowu miał rację.

ROZDZIAŁ 11

Sirius i Zaan wpadli do wnętrza przydrożnej karczmy tak ośnieżeni, że bardziej przypominali bałwany lepione w dziecięcych zabawach niż żywych ludzi. Karczmarz jednak miał wprawne oko. Sam fakt, że klnąc głośno otrzepywali się na samym środku izby, a nie cichcem przy drzwiach, wystarczył żeby poznać w nich znakomitych panów. Pchnął czeladź by zajęła się końmi, a sam zgięty w ukłonie poprowadził dostojnych gości do bocznej komnaty, odseparowanej od głównej izby.

– Daj coś zjeść – mruknął Zaan, zajmując miejsce przy szerokiej ławie. – Byle gorącego. Zamróz taki…

– Już stawiam na ogień mój gulasz – karczmarz zgiął się jeszcze bardziej. – Za niedługo będzie gotowy.

– Cóż to? W taki dzień nie trzymasz strawy na ogniu?

– Jasny panie – gospodarz wykonał prawie że dworski ukłon. – Na ogniu mam normalny gulasz dla normalnych gości. Dla jaśnie panów będzie jaśniepański.

– Aaaaaaaaaaaa – Zaan uśmiechnął się z aprobatą.

– Proszę, a tu na razie przyniosę, żeby coś przekąsić – szybkim krokiem ruszył w stronę głównej izby.

– Uuuu… Dużo pieniądza tu zostawimy – mruknął Sirius. – Gospodarz zna się na swym rzemiośle.

– Ano.

Istotnie, już po chwili karczmarz z czeladzią zaczęli stawiać na stole misy z soloną rybą, mięsem na zimno, słoniną, kwaszonymi ogórkami, kapustą, a do tego chleb i słój z borówkami.

– I gorzałkę! – krzyknął Sirius.

– Na jednej nodze! – gospodarz rzucił się biegiem i w mgnieniu oka na stole pojawił się garniec gorzałki i dwa kubki.

– O to to to to to… – Sirius sięgnął po soloną rybę i całą wsadził sobie do ust. – To rozumiem! – dodał niezbyt wyraźnie.

Zaan zaczerpnął kubkiem gorzałki, wypił ją jednym haustem i również sięgnął po rybę. Nawet kiedy zostali sami, dłuższy czas jedli i pili w milczeniu. Dopiero zaspokoiwszy pierwszy głód, Sirius rozparł się na ławie.

– Aaaaach. To jest życie!

Zaan urwał spory kawał mięsa, dokładnie umaczał go w borówkach i włożył do ust.

– Złapią nas – mruknął.

– Co?

Zaan żuł dłuższą chwilę, zanim powtórzył:

– Złapią nas – wytarł usta rękawem.

Przez chwilę Sirius wyglądał na zaniepokojonego, ale była to bardzo krótka chwila.

– Eeeee… Coś wymyślisz.

– Nie wymyślę. Złapią nas – powtórzył po raz trzeci Zaan.

– No i po co pusto gadać. Nie wszystkich, psiamać, łapią.

– W końcu… wszystkich.

Sirius podniósł zdziwione oczy.

– No a… – zamyślił się na chwilę. – A zbójcy w lasach? Przecież stale grasują.

– Stale nowi.

35
{"b":"100632","o":1}