Литмир - Электронная Библиотека

– Uderzą z boku – mruknął Haran. – Szykować się! Zaraz nas poślą w dół.

Mylił się, w dalszym ciągu żaden rozkaz nie padł.

Piechota Luan zatrzymała się nagle. Zza pleców żołnierzy uniosła się w górę chmara strzał i poszybowała na wojska Troy skupione na dole. Achaja, stojąc na szczycie wzgórza, patrzyła wraz z innymi, jak strzały opadają na ludzi. Zobaczyła krew, po raz pierwszy w życiu, choć z dala – widziała padające sylwetki. Tu na szczycie, gdzie stali, bitwa była ledwie słyszalna. Jakieś odległe krzyki, zgłuszony tętent konnicy, cichuteńki chrzęst oporządzenia – tak, piechota tamtych znowu ruszyła do przodu tym razem szybciej. Konnica właśnie rozpędzała się na lewym skrzydle.

– Dlaczego nie posyłają nas w dół? – mruknął Haran.

– Już po nich!

Achaja odwróciła głowę, żeby zobaczyć, kto to powiedział, ale nie dostrzegła nikogo, kto mógłby wiedzieć coś więcej. Z pozoru na dole nie działo się jeszcze nic groźnego. Piechota Troy stała w równym szyku za ochronną barierą pochylonych pik. Łucznicy nie zdziałali wiele. W szeregach nie było żadnych większych wyrw. Nie było zamieszania.

– Patrzcie tam! – Haran wskazał kierunek.

Obca konnica w coraz większym pędzie skręciła lekko w ich stronę.

– Gotować się? – Durban pochylił odruchowo swoją pikę.

– Stój równo, durniu!

Konnica skręciła znowu, tym razem w stronę wysuniętych linii. Piechota zaczęła się gorączkowo przegrupowywać. Oficerom udało się nawet skrócić prawe skrzydło i posłać posiłki na lewe, ale w tej właśnie chwili uderzyła piechota. Tym razem wrzawa była lepiej słyszalna na górze. Ostry szczęk, krzyki i ochrypłe nawoływania oficerów.

– Na nic… – mruknął Haran.

Konnica wroga runęła właśnie na niezbyt skłębione jeszcze szeregi lewego skrzydła. Rozległ się straszliwy trzask łamanych pik i przeraźliwe rżenie koni. Pył unosił się coraz wyżej, utrudniając obserwację, ale któraś z linii musiała wytrzymać, nie utworzyło się jeszcze bezwładne kłębowisko ludzi i zwierząt. Konnica na piasku nie mogła rozwinąć odpowiedniej prędkości do przełamującej szarży. Teraz jeźdźcy tłoczyli się coraz bardziej, chcąc swoją masą rozerwać linię obrony. Nie musieli długo czekać. Prowizoryczne posiłki, przybywające ze skróconego prawego skrzydła, zamiast przynieść pomoc, uczyniły jeszcze większy rozgardiasz. Młodzi żołnierze, pozbawieni jakiegokolwiek bitewnego doświadczenia walczyli, co prawda rozpaczliwie, ale nie potrafili już wykonać żadnego manewru.

– Lewy skrót! Lewy skrót!!! – jakiś oficer wył tak, że jego słowa były wyraźnie słyszalne nawet na wzgórzu, gdzie stała Achaja. – Zwinąć skrzydło!!!

– Niech zamkną tyły – szeptał Haran, choć wiedział, że to już niemożliwe. – Niech domkną czworobok.

Jeźdźcy wroga naparli tak silnie, że poszarpana linia obrońców rozprzęgła się w jednej chwili. Kilka czy kilkanaście osób rzuciło się do ucieczki, ale wszyscy zostali stratowani lub ścięci zakrzywionymi mieczami. Z powstałego kłębowiska wyrywały się tylko pojedyncze sylwetki kawalerzystów, ani jednego pieszego… Jednocześnie klin piechoty Luan rozdzielił pierwszą linię tak, że cała obrona straciła sens. Jeszcze toczyły się indywidualne pojedynki, jeszcze krzyczano i walczono, jeszcze resztki prawego skrzydła usiłowały przebić korytarz do centrum, ale… to już był koniec.

– Zamknąć oczy – warknął Haran. – To rozkaz, kurwa!

Nikt jednak, zdaje się, nie spełnił niecodziennego rozkazu. Rozszerzone oczy rekrutów śledziły z uwagą wszystko, co działo się przed nimi. Otoczonych kolegów, rzucających broń jakby chcieli się poddać, a potem ścinanych na zawody przez luańskich piechociarzy. Kilku chłopców, bez hełmów już i tarcz, którzy zetknęli się plecami dla wspólnej obrony, przeszytych strzałami z odległości kilku kroków, przez roześmianych, zupełnie nie spieszących się łuczników. Jakąś dziewczynę, która uklękła przed podoficerem, prosząc o coś, a ten… Bogowie! Trzeba było zamknąć oczy! Trzeba było zamknąć oczy!!! Haran znowu miał rację! – ta sama myśl przebiegła przez cały szereg na wzgórzu. Ktoś zwymiotował nagle, ktoś modlił się głośno. Jakiś chłopak w coraz rzadszym kłębowisku na dole płakał i biegał w kółko poganiany kopniakami zwycięzców. Potem zaczęli kaleczyć go nożami, a on ciągle płacząc, usiłował zasłonić się gołymi rękami. Wzięli go na miecze, ale powoli, powoli…

– Tam – krzyknął Durban.

Kilku żołnierzy wyrwało się z kręgu śmierci. Zaczęli biec w stronę własnych szeregów na wzgórzu. Byli bez broni, bez tarcz i cięższego oporządzenia. Zadawało się, że chociaż jeden będzie miał szansę. Zaraz jednak za plecami pojawili się jeźdźcy. W przeciwieństwie do swych ofiar nie spieszyli się jednak. Jadąc stępa, utrzymywali ciągle ten sam dystans. Biegnący dobywali ostatnich sił. Ktoś upadł i został wzięty na arkan. Na razie nic mu nie zrobiono – niech patrzy, niech żałuje, że nie był dość silny. Jeszcze sto kroków! Jeszcze dziewięćdziesiąt. Mogli już rozpoznać twarze biegnących.

– Tutaj! Tutaj! No jeszcze!!! – wokół rozległy się okrzyki.

Haran wyjął miecz, ale nie po to, żeby pomóc uciekającym.

– Jak ktoś się ruszy, zabiję na miejscu!

Ich własny strateg podjechał na koniu. Oficerska świta patrzyła w dół obojętnie.

– Koledzy! – wrzasnął jeden ze ściganych. – Ratujcie!

Krzycząc, stracił rytm, potknął się. Jeden z jeźdźców wziął go na arkan i zaczął ciągnąć, ale nie z powrotem w dół. Jechał dokładnie wzdłuż linii wojsk na wzgórzu.

– Pomóżcie! Koledzy, ratujcie! – krzyczał chłopak na sznurze, ale zaraz zachłysnął się piaskiem.

Jeszcze pięćdziesiąt kroków! Czterech biegnących miało cień szansy! Jeszcze czterdzieści kroków. Jeźdźcy ruszyli szybciej. Świsnęły arkany. Trzech ściganych zatrzymało się w miejscu, przez chwilę trwali oplecieni przez skórzane rzemienie, a potem runęli w dół ciągnięci przez zawracające konie. Czwarty upadł, zawinął się w bok i zagryzając wargi do krwi wstał, by ruszyć dalej. Świsnął kolejny arkan, ale chłopak zwalił się znowu, powstał i ruszył do przodu, dobywając ostatnich sił.

– Tutaj! Tutaj! Biegnij! – ryczał szereg na górze, a dziesiętnicy, bijąc rękojeściami mieczy, powstrzymywali tych, co chcieli rozerwać linię.

Jeszcze trzydzieści kroków! Bogowie! Tylko trzydzieści! To przecież o wyciągnięcie ręki. Jeszcze tylko!… Jadący za nim jeździec pochylił się nad kulbaką, potem uniósł w strzemionach i chlasnął mieczem w ramię chłopca.

Achaja zamknęła oczy. Nie mogła jednak zamknąć uszu. Słyszała oddalający się tętent, krzyki zawodu wokół i… i… ten ryk, to wycie i… jak to nazwać… bulgot?… Chciała zasłonić uszy rękami, nie udało się, własną tarczą walnęła kogoś obok i o mało nie upuściła ciężkiej piki. Ktoś płakał tuż obok, jakiś kolega? Nie to nie on. To nie może być ten biedny chłopak. Bogowie! Niech ktoś coś zrobi! Niech on nie płacze!!!

Odruchowo otworzyła oczy. Nie była jedyna jeśli chodzi o nieżołnierskie zachowanie. Ktoś rzucił broń i poszedł do tyłu, ktoś usiadł na piasku, ukrywając głowę w splecionych ramionach. Dziesiętnicy wściekłymi kopniakami zaprowadzali porządek, ale szereg i tak falował, giął się i wybrzuszał. Na szczęście grupa oficerów na koniach przesłoniła Achai widok na leżącą postać.

– No… – mruknął taktyk, ocierając pot z czoła. – Oddział jest zdemoralizowany.

Strateg kiwnął głową. Uspokajał konia, klepiąc go po szyi.

– Cofamy się?

– Gdzie?

– Nie mamy nic z tyłu? – taktyk uniósł się w strzemionach, choć równie dobrze jak inni wiedział, że z tyłu nie ma żadnych wojsk.

– No to… do przodu?

– Taaaa… Do przodu… – strateg splunął na piasek. – Wy dwaj!

Taktyk skrzywił się lekko, ale nic mu nie powiedział. Towarzyszący mu setnik wyrwał stojącemu najbliżej żołnierzowi z rąk pikę i z trudem manewrując na koniu, ciężkim drzewcem uniósł ją ostrzem do góry. Obaj nie mówiąc nic więcej, stępa ruszyli w dół.

– No tośmy się nawalczyli – mruknął Haran.

Nie tylko on odgadł zamiary dowództwa. Jego kolega, dziesiętnik, z którym rozmawiali przedtem, przypadł do konia stratega.

34
{"b":"100632","o":1}