Литмир - Электронная Библиотека

– Zapłacę wam więcej.

– Nie, panie. Tu nie o złote i srebrne idzie.

– Nie wypełnisz umowy?

– Panie… Nie w naszej mocy im się oprzeć.

– Przecież wy tylko ze zbożem płyniecie. Mało to kupców zwabionych chęcią przysłużenia się Bogom, tu zboże sprzedaje?

Sternik wił się pod ciężkim spojrzeniem czarownika.

– Ale wy panie… Za to, że was wieziem, śmierć nam przeznaczą.

Wszyscy członkowie załogi patrzyli na nich. W oczach każdego z tych ludzi, zaprawionych przecież w przemycie, a pewnie i w piractwie, malowała się teraz jedna wola. Meredith wzruszył ramionami. Ani sternik, ani jego załoga nie byli dla niego przeciwnikami. Nie chciał używać magii, bo zdradziłby się przed mieszkańcami wyspy w jednej chwili. Ale magia nie była potrzebna.

Meredith przysunął rękę do twarzy sternika.

– Patrz na moją dłoń – powiedział cicho. – Widzisz? – palcem drugiej ręki zaczął rysować na skórze niewidzialne kształty. – Widzisz? Mam tu rybki – ściszał głos i jednocześnie mówił coraz wolniej. – Jedna rybka… druga… – palec za każdym razem kreślił dwie, przecinające się krzywe. – Trzecia rybka… – oczy sternika dosłownie wychodziły z orbit. – Czwarta rybka… piąta…

Tamten nie mógł już utrzymać głowy w pionie – pochylała się lekko raz w jedną, raz w drugą stronę.

– Szósta rybka… siódma…

Oczy sternika nie były już wybałuszone. Powieki opadły nagle, a głowa odchyliła się w tył. Załoga zamarła, patrząc na to z rosnącym przerażeniem.

– Ósma rybka… Gdzie płyniemy?

– Do… do portu, panie… – głos sternika był cichy i drętwy.

– Gdzie?

– Do portu! – sternik otrząsnął się nagle. – Do portu! – zerwał się i ryknął do załogi: – Ruszać się psiekrwie! A żywo!

Załoga rzuciła się do lin, a sternik pokrzykując, odebrał wiosło swojemu zastępcy. Łódź wykręciła lekko, ustawiając się bokiem do wiatru i nabrała prędkości. Łopot żagla wzmógł się. Jeżeli nawet ktoś ośmielał się złorzeczyć, to i tak nie było słychać.

Niepokojący, czarny kształt przed nimi rósł i rósł w miarę zbliżania. Zdawał się przesłaniać całe niebo. Ciągle jeszcze nie widać było żadnych okrętów. Sternik przełożył wiosło na specjalną podporę i wstał, żeby lepiej widzieć.

– Hej, tam – krzyknął. – Do żagla i słuchać.

Jego wzrok prześlizgiwał się po skałach aż wreszcie zatrzymał się w jednym punkcie. Meredith spojrzał w tamtym kierunku. Nie mógł niczego zauważyć. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegł ciemniejszą od otaczających ścian szczelinę w skale. Płynęli dokładnie w jej stronę.

– Popuścić żagla – krzyknął sternik.

Marynarze odwiązali dwie dolne liny i trzymali je teraz w rękach gotowi do rzucenia. Łopot wzmógł się na chwilę, a potem ścichł, pozwalając im po raz pierwszy usłyszeć szum fal rozbijanych o skałę. Prędkość spadła znacznie.

– Puszczaj – krzyknął sternik. – Rzucaj żagiel!

Wielkie płótno z przeraźliwym wizgiem rei zjechało na dół. Marynarze rolowali je szybko, zabezpieczając sznurem.

– Do wioseł.

Meredith przysunął się do masztu, żeby nie blokować drogi ludziom podnoszącym z pokładu ciężkie drzewca.

– No i ciągnij. Równo. Równoooooooo!

Sześć wioseł zanurzyło się w wodzie i spowalniająca już łódź znowu ruszyła do przodu z rosnącą szybkością.

– Ciąąąą- gnij! Ciąąąą- gnij! Ciąąąą- gnij! Ciąąąą- gnij!

Sternik z napiętą twarzą obserwował otwierający się przed nimi wąski przesmyk między skałami. Teraz następował szczególnie niebezpieczny moment. Spienione fale w każdej chwili mogły rzucić ich na pionową ścianę i nawet gdyby nie utonęli od uderzenia, to jak się ratować? Po tak gładkiej powierzchni nikt nie zdoła się wspiąć. Zresztą, nawet gdyby i mógł, to wysokość prawie stu ludzi ustawionych jeden na drugim nie wydawała się możliwa do pokonania.

Sternik jednak zręcznie wprowadził ich do przesmyku. Falowanie wody zmniejszyło się znacznie, a po chwili, kiedy przebyli pewną odległość, ustało zupełnie. Sternik widząc, że ludzie wdrożyli się już do rytmu, urwał swój zaśpiew i sunęli teraz w zupełnej prawie ciszy wąskim, zakreślającym lekki łuk, korytarzem wśród niebotycznych skał.

Meredith spojrzał do góry. Gdzieś daleko nad nimi, w miejscu, gdzie wydawało się, że łączą się skalne ściany, widniał wąziutki pasek nieba. Kamień otaczał go ze wszystkich stron, oprócz wodnego toru pod łodzią. Czuł się jak w pułapce. Miarowy zgrzyt wioseł odbijał się zwielokrotnionym echem w praktycznie zamkniętej przestrzeni i paradoksalnie pogłębiał wrażenie martwej ciszy.

Coś rozjaśniło na chwilę martwą przestrzeń. Błysk? Nagła wizja wypełniła głowę czarownika. Przez moment dostrzegł inną górę sunącą tym samym szlakiem, co łódź kupiecka. Góra była szara, poruszała się powoli, byli w niej ludzie. Wokół rozlegał się zgiełk bitwy prowadzonej przez czarowników, których potęgi nie można było ogarnąć. Błysk sczezł nagle i był tak słaby, że Meredith nie wiedział nawet, czy dostrzegł odległą przeszłość czy przyszłość.

Otrząsnął się, próbując skupić myśli. Monstrualne ściany po obu stronach zaczęły się obniżać. Łagodny łuk toru wodnego prowadził ich prosto do portu, gdzie żaden czarownik nie mógł mieć wstępu.

– Panie – sternik prawie szeptał, bojąc się podnieść głos. Meredith musiał podejść do niego, żeby zrozumieć słowa. – Panie, czas żebyście zabrali się do worków – wskazał na powiązane paki przy maszcie. – Jak zobaczą, że jeden z załogi nic nie robi, to zaraz…

Czarownik skinął głową. Pochylił się nad ciężkimi workami z ziarnem, udając, że przygotowuje je do wyładunku. Spod oka spoglądał jednak na coraz niższe ściany wokół. Zaczęły docierać do nich pierwsze odgłosy ludzi. Łódź powoli wpływała do portu. Bogowie! Tego miejsca nie można było zdobyć. Port znajdował się na samym dnie ogromnego lejka czy odwróconego stożka. Skały wokół opadały w dół tarasami, a na każdym tarasie znajdowały się stanowiska obrony. Bogowie! Nie można było sforsować wysokich, pionowych ścian wyspy z zewnątrz. A każdy, kto jawnie lub podstępem wpływał do wewnętrznego portu, to jakby wpływał na scenę do ogromnego amfiteatru. Tyle tylko, że zamiast rzędów siedzisk dla widzów otaczały go ze wszystkich stron tarasy z obronnymi machinami.

– Panie – syknął sternik. – Worki.

Meredith otrząsnął się i zaczął przenosić ciężkie worki bliżej burty. W tej chwili nie sądził już, że tak prymitywny podstęp jak udawanie członka załogi, mógł się udać, jeśli w tym miejscu istniały takie zabezpieczenia. Na czarowników na pewno były również przygotowane pułapki.

Tymczasem łódź zbliżała się do nabrzeża. Przy niskim wale stało kilka statków, które właśnie rozładowywano, przenosząc towar do niewielkich budynków, które przycupnęły tuż obok urządzeń portowych. Kilku ciurów zakonnych zbliżyło się do cumowniczych kołków, żeby zobaczyć nowych przybyszów. Jeden z nich wskazał im miejsce, łachę piachu za głównym pirsem – łódź trzeba było wyciągnąć na brzeg – była za niska, by stanąć przy nabrzeżu.

Widząc tak blisko swoich wrogów Meredith poczuł nagle, że gdzieś znika cała jego dotychczasowa rezygnacja. Wiedział, że nie ma najmniejszych szans, wiedział że zginie, że pociągnie za sobą nawet tych ludzi, którzy go tu przywieźli. Ale to wszystko nie miało już znaczenia. Porwał się na Zakon. On jeden, ze wszystkich ludzi na świecie, był na tyle zuchwały, na tyle szalony, żeby podnieść rękę na siłę, która rządziła światem od tysięcy lat. On jeden, jako pierwszy w całej historii świata, powie „nie” tym, którzy rządzą życiem doczesnym i pozagrobowym wszystkich ludzi. Szkoda, że nikt nie będzie znał jego imienia.

Jeden z zakonnych ciurów chwycił rzuconą linę. Załoga złożyła wiosła, potem kilku marynarzy wskoczyło do wody, żeby wciągnąć łódź na brzeg. Od strony portowych zabudowań zbliżał się rycerz wraz z zarządcą ładunku. Meredith chwycił pierwszy z brzegu worek z ziarnem, ale jeden z ciurów powstrzymał go ruchem ręki.

– Rozwińta żagiel – powiedział.

– Żagiel? – włączył się sternik. – A po co?

39
{"b":"100632","o":1}