Литмир - Электронная Библиотека

Bogowie! Zamurowują go. Widział wyraźnie mały otwór, w który zakonny ciura usiłował włożyć szuflę z zaprawą. Zamurowują go żywcem.

Szufla nagle zatańczyła w powietrzu, zrzucając większość swej zawartości do wnętrza celi.

– On patrzy! – rozległ się krzyk. – On na mnie patrzy! Daj amulet!

– Akurat.

– Patrzy na mnie!

– On już nic nie może – druga głowa pojawiła się na moment w otworze, ale zaraz znikła. – Muruj szybciej, to i patrzeć nie będzie miał jak.

– On… On…

– No szybciej, mówię.

Zaprawa wreszcie trafiła na swoje miejsce. Potem pojawił się kamień. Jeszcze raz zaprawa, jeszcze jeden kamień i… Meredith pogrążył się w całkowitej ciemności. Nie mógł wstać, nie mógł się poruszyć, był tak słaby, że myśli mieszały mu się w głowie. Słyszał jednak, że prace za ścianą nie ustały z chwilą skończenia muru. Stawiali drugi mur? Może ściana miała być gruba? Na dwie… trzy warstwy kamieni? Bez znaczenia. Nie był w stanie sforsować nawet jednej. A kiedy zaprawa zwiąże… Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Niby jak mierzyć czas w kompletnych ciemnościach? Odgłosy za murem cichły stopniowo. Potem wydawało mu się, że słyszy jakiś rumor, jakby ktoś zasypał, czy zawalił prowadzący do niego korytarz, a potem nastała kompletna cisza.

Meredith znowu zemdlał. A może zasnął? Nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Kiedy ocknął się, ponownie otaczała go tylko cisza i ciemność.

Był zupełnie obojętny. Umrze tu? Na pewno. To tylko kwestia… ilu? Trzech dni? Pięciu? A ile już minęło? Spróbował się podnieść. Ból w mięśniach zelżał nieco, ale powrócił zaraz, kiedy tylko usiłował się poruszyć. Spróbował usiąść. Miał zawroty głowy, ale udało mu się przy drugim podejściu. Przesunął się na rękach i oparł o ścianę. Odpoczywał dłuższy czas, a potem podniósł dłonie do ust. Nie był w stanie użyć głosu. Wyszeptał słowo i tylko z największym trudem utrzymał je w palcach – wibrujące słabo – aż wykonał znak. Leciutkie światełko oderwało się od jego rąk i poszybowało w górę. Było bardzo słabe, ale i tak musiał zmrużyć oczy. Dopiero po dłuższej chwili mógł się rozejrzeć po celi. Była wysoka mniej więcej na wysokość stojącego człowieka, szeroka i długa mniej więcej tak samo. W pierwszej chwili wydawało mu się, że żadna ze ścian, jak i podłoga i powała nie mają żadnych otworów, ale po chwili dostrzegł, że się myli. Tuż obok niego w posadzce widniał niewielki otwór, z którego unosiła się lekka woń wapna. Trochę dalej, na wyciągnięcie ręki po ścianie spływała strużka wody i obok czegoś jeszcze. Zagryzając wargi, przesunął się trochę w tamtym kierunku. Wyciągnął rękę, czuł strużkę wody pomiędzy palcami, ale nie mógł zacisnąć dłoni. Nachylił się więc, usiłując nie stracić równowagi i pił łapczywie, a właściwie zlizywał wodę wprost ze ściany.

Uspokoił się dopiero po dłuższej chwili. Rozejrzał się wokół tak, jakby mogło się coś zmienić. Potem zanurzył palec w gęstej mazi ściekającej tuż obok wątłego strumyczka wody. Powąchał go, a potem wziął do ust. Jakaś gęsta kasza? I zioła? Zakon nie chciał, żeby umarł. Mógł żyć. Mógł tu żyć. Bogowie! Chciało mu się płakać. To, o czym mówił murarz, mogło być prawdą – nie był pierwszym czarownikiem schwytanym przez Zakon. Czy… Czy naprawdę tamten żył tutaj sto lat? Nie był w stanie wyobrazić sobie czarownika, który w tych warunkach zdołałby przedłużyć sobie życie, ale… z drugiej strony… mając tyle czasu na przemyślenia, na kontemplację… Bogowie! Sto lat tak nędznej wegetacji? Zakopany gdzieś pod ziemią. Bez nadziei, bez celu, bez jakiejkolwiek pociechy? W komórce tak małej, że nie można w niej zrobić dwóch kroków, bez światła, bez…

– Chcę wyjść!!! – krzyknął nagle. – Chcę stąd wyjść! Ratunku!!!

– Bądźcie cicho, panie – rozległ się czyjś obojętny głos. – Przestańcie się miotać, bo zaraz zrobicie coś głupiego.

Meredith szarpnął się nagle, waląc głową w mur za nim. Światło przygasło, ale zaraz rozbłysło znowu, tylko trochę mniej jasne. W przeciwległym kącie celi siedział znajomy chłopak z kijem i tobołkiem, uśmiechając się drwiąco. Wirus!

– No i czego szaleć? – wzruszył ramionami. – Siedźcie lepiej spokojnie. Jak będziecie się szarpać, to wnet się z was zrobi wariat.

– Aaaa… a… jak się tu dostałeś? – Meredith czuł jak kołacze mu serce.

– Ano, ciała nie mam… tom przeszedł przez mur.

– A ja… co ze mną?

– Wy ciało macie, więc nie przejdziecie.

Meredith zdążył już zapomnieć jak ciężko rozmawia się z chłopcem.

– Czy… Czy można stąd jakoś wyjść?

Wirus pokręcił głową.

– Eeeee… Zaraz wyjść. Albo to źle wam tu? Wodę macie. Kaszka z ziołami tu płynie. Te zioła to po to, żebyście szkorbutu nie dostali. Niżej dół z wapnem, to wam śmierdzieć nie będzie – roześmiał się nagle. – Żyć, nie umierać.

– Myślałem – czarownikowi kręciło się w głowie. – Że Zakon zabije. Złapanego czarownika za… zabiją.

– A kto wam powiedział, że od razu? – Wirus rozłożył ręce. – Posiedzicie tu kilkadziesiąt lat. Zrozumiecie, na co się porwaliście. To i zdechniecie potem sami.

Meredith ukrył twarz w dłoniach. Miał ochotę wyć. Uspokajał się dłuższą chwilę. Ciągle jeszcze nie do końca dotarło do niego, co z nim będzie.

– Przecież musi być jakieś wyjście… Musi…

Chłopak skrzywił się boleśnie.

– Nie radzę próbować. Tam, skąd płynie woda i ta… to maziste świństwo, jest labirynt. Zamienieni w mysz nie przejdziecie. Rychlej się udusicie. A tam – wskazał podłogę – dół z wapnem. Nie ma zwierzęcia, które go przejdzie. A woda uchodzi znowu przez labirynt. To pułapka na czarowników.

– Mogłeś mnie ostrzec.

Ta uwaga wyraźnie ucieszyła chłopca.

– Ostrzegałem, mówiłem, aleście słuchać nie chcieli. No to macie. Ten wasz Bóg wystawił was jak psa w luańskiej rzeźni.

– Dlaczego?

– Ano sprawa jest prosta – chłopak oparł głowę na złożonych rękach. – Czarownik wyspy jest najpotężniejszym czarownikiem na świecie. Ale lata lecą, świat się zmienia. Kto wie, czy gdzieś nie żyje już sobie czarownik jeszcze potężniejszy. No to jak ma być? Przecie ten na wyspie musi być największy. No to Bogowie posyłają co lepszych, żeby się z nim zmierzyli. Wygra, który… to jego miejsce zajmie. A przegra… To Bóg z nim… O, przepraszam – to bez Boga ostanie.

– Nie może być.

Wirus znowu wzruszył ramionami. – Powiedział wam Bóg całą prawdę. Powiedział, że wam nie pomoże – na twarzy chłopca pojawił się uśmiech. – No bo i po co? Co to za próba z boską ingerencją?

– Ale…

– On szczerze wam mówił. Wszystko wam powiedział, a wyście się z nim zgodzili. Bo do końca jego słów nie zrozumieliście.

Meredith podciągnął kolana i oparł się na nich. To, co mówił chłopak, mogło być prawdą. Ale, przecież to narzędzie Zła. To Wielki Kłamca. A Bóg? Tak, mówił prawdę. Nawet Wirus przyznaje, że Bóg mówił prawdę. O co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Postanowił wybadać chłopca.

– A ty? Chcesz mi pomóc? – zawahał się. – Pomożesz mi, jeśli zgodzę się służyć Złu? Tak?

Wirus machnął lekceważąco ręką.

– Jak dziecko – mruknął. – Myślicie jak dziecko.

– Więc mi wytłumacz.

– Aaaa… – chłopak zniecierpliwiony pokręcił głową. – Po co macie służyć Złu? Takich, co chcą Złu służyć, już są miliony na świecie. Po co jeszcze jeden?

– Chcesz, żebym przeciwstawił się Bogu?

– Wy? Bogu? – chłopak roześmiał się zrezygnowany. – To jakby mrówka powiedziała: „Dziś przeciwstawię się rzece”. Cha, cha, cha…

Siedział tak dłuższy czas, to śmiejąc się, to mrucząc jakieś niezrozumiałe słowa. Meredith nie mógł ich zrozumieć, ale z całą pewnością nie były to słowa dla czarownika pochlebne. Wreszcie chłopak podniósł głowę i popatrzył na niego.

– No może i byście się mi przydali. Może…

– Chcesz, żebym powiedział, że będę ci służyć?

– A co mi po waszych słowach? – wzdrygnął się Wirus. – Jak wiecie, ciała nie mam. Załóżmy, że pomogłem wam wyjść, a wy mi wtedy powiecie: „Obiecanki, cacanki, a głupiemu radość” – znowu się roześmiał. – Niby co mógłbym wam zrobić? Pobić? – zamachnął się, by uderzyć czarownika i jego ręka przeszła na wylot przez twarz Mereditha. Nie czuł nawet powiewu powietrza. – Udusić? – znowu, tym razem obie ręce przeniknęły ciało czarownika bez żadnego efektu. – Oj, biedny, ja biedny… – chłopak użalał się nad sobą. – Nie jestem człowiekiem, nie jestem Bogiem, nie jestem czarownikiem. Nie mam nawet ciała, cóż za sromota. Jestem zwykłą rzeczą. Rzeczą. Nawet wasz but ma lepiej, bo można dotknąć, wzuć albo i czyjś nos nim rozkwasić.

56
{"b":"100632","o":1}